W cyklu „Na filmowym szlaku” przyglądam się starszym filmom, często zapomnianym lub mocno krytykowanym w momencie premiery. Akurat „Na rozkaz serca” zalicza się do kategorii niedocenionych produkcji, które warto odkurzyć. Podejmuje bowiem tematykę problemów trapiących rdzenną ludność Stanów Zjednoczonych w drugiej połowie XX wieku i robi to z szacunkiem wobec ich tradycji oraz historii.
Na filmowym szlaku: Indianin z Waszyngtonu
[Michael Apted „Na rozkaz serca” - recenzja]
W cyklu „Na filmowym szlaku” przyglądam się starszym filmom, często zapomnianym lub mocno krytykowanym w momencie premiery. Akurat „Na rozkaz serca” zalicza się do kategorii niedocenionych produkcji, które warto odkurzyć. Podejmuje bowiem tematykę problemów trapiących rdzenną ludność Stanów Zjednoczonych w drugiej połowie XX wieku i robi to z szacunkiem wobec ich tradycji oraz historii.
Michael Apted
‹Na rozkaz serca›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Na rozkaz serca |
Tytuł oryginalny | Thunderheart |
Reżyseria | Michael Apted |
Zdjęcia | Roger Deakins |
Scenariusz | John Fusco |
Obsada | Val Kilmer, Sam Shepard, Graham Greene, Fred Ward, Fred Thompson, Sheila Tousey, Ted Thin Elk, John Trudell |
Muzyka | James Horner |
Rok produkcji | 1992 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 119 min |
Gatunek | dramat, kryminał |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Tekst zawiera SPOILERY!
Nie pamiętam, czy bawiłem się w dzieciństwie w „kowbojów i Indian”. Ale bardziej pociągająca byłaby pewnie wizja bycia tym pierwszym. Wiadomo, kapelutek na głowie i pas z coltami. A Indianie to przecież grupa dzikusów wymachujących dzidami – przynajmniej taki ich wizerunek przez lata utrwalano w amerykańskiej kulturze. W kinie prawdziwy renesans rdzennej ludności Ameryki Północnej przypadł na początek lat 90. „Tańczący z wilkami”, „Ostatni Mohikanin” i „Geronimo: Amerykańska legenda” to wysokobudżetowe widowiska przybliżające indiańskie społeczności oraz panujące w nich tradycje. Ja jednak chciałbym przypomnieć film nieco zapomniany, a równie interesujący jak pozostałe wspomniane tytuły. Mowa o nakręconym przez Michaela Apteda „Na rozkaz serca”, obrazie odznaczającym praktycznie wszystkie punkty obowiązkowe dla konwencji westernu, ale osadzającym akcję we współczesnej rzeczywistości rezerwatów przeznaczonych dla Indian.
To jeden z pierwszych filmów wyprodukowanych przez założoną m.in. przez Roberta de Niro wytwórnię Tribeca Productions. Początkowy zamysł słynnego aktora był taki, aby twórcy filmowi mogli dzięki jego działalności producenckiej dotknąć mniej popularnych, lecz istotnych tematów, choć ograniczało to na pewno w znacznym stopniu możliwości sukcesu finansowego. Nie muszę przecież przypominać, że wcale nie jest łatwo iść pod prąd.
„Na rozkaz serca” to obraz oparty na wydarzeniach z lat 70 – wykorzystano motywy konfliktów społecznych mających swój finał podczas oblężenia Wounded Knee w 1973 roku. Ponadto inspirowano się również okolicznościami, które doprowadziły do kontrowersyjnego skazania Leonarda Peltiera na podwójny wyrok dożywotniego więzienia. Działacz Ruchu Indian Amerykańskich został oskarżony o zastrzelenie dwóch agentów FBI podczas strzelaniny w rezerwacie Pine Ridge w Dakocie Południowej. Michael Apted zrealizował wcześniej dokument opowiadający o tamtych wydarzeniach, dlatego społeczność indiańska zaufała mu, że spróbuje uczciwie przedstawić ich historię w filmie fabularnym.
Do produkcji zebrano obsadę składającą się w dużej części z aktorów lub naturszczyków pochodzących z rdzennej ludzkości Ameryki Północnej. Przy dyskusji dotyczącej mniejszości rasowych skupiamy się zazwyczaj na tej czarnoskórej. Bo wciąż jedyną afroamerykańską aktorką nagrodzoną Oscarem za rolę pierwszoplanową pozostaje Halle Berry. Po obejrzeniu „Na rozkaz serca” zacząłem się zastanawiać, ile znam aktorów pochodzenia indiańskiego. Interesuję się filmami od kilkunastu lat, a mógłbym ich zliczyć na palcach jednej ręki. Jest wśród nich na pewno Graham Greene, występujący w obrazie Apteda w kluczowej roli lokalnego stróża prawa. Nie wspominam już nawet o reżyserach, gdzie trzeba byłoby sięgnąć po nazwiska znane chyba tylko w obiegu festiwalowym.

Na wstępie musimy zaakceptować Vala Kilmera jako człowieka o indiańskich korzeniach. Nic trudnego, przecież kiedyś Robert Taylor grał Indianina w niedocenionej „Diabelskiej przełęczy” Anthony’ego Manna, tak samo Burt Lancaster w „Ostatniej walce Apacza”, natomiast John Wayne odegrał Czyngis-Chana w „Zdobywcy”, co z dzisiejszej perspektywy wydaje się być castingowym żartem. W każdym razie grany przez Kilmera agent Ray Levoi jest w jednej czwartej Siuksem, ale ignoruje swoje dziedzictwo z powodu wspomnienia o zapijającym się na śmierć ojcu. Prowadzone na terenie rezerwatu śledztwo pozwoli jednak odkryć nie tylko nadużycia prawne, ale przede wszystkim prawdę o samym sobie. I choć przemiana jest zbyt szybka, bo rozgrywa się na przestrzeni kilku dni, to Kilmer przekonująco odgrywa narwanego mężczyznę stopniowo odkrywającego wewnętrzny spokój. Bo jak nie macie pewności kim jesteście i czego chcecie od życia, to wystarczy usiąść przy ognisku z lokalnym indiańskim szamanem i wypalić fajkę pokoju. Powinno zadziałać lepiej niż porady internetowych coachów.
W postaci Raya Levoi udało się uchwycić tożsamość znajdującą się na pograniczu kultur, co symbolicznie pokazuje finałowy kadr. Oto agent już po wszystkich wydarzeniach zatrzymuje się, wyjeżdżając autem z pobocznej drogi na główną trasę. Może skręcić w obie strony, ale stoi pośrodku niepewny kierunku, który obierze w przyszłości. Ponadto zostawia za sobą nieokrzesaną naturę i wjeżdża na teren pochłonięty przez postęp cywilizacyjny, gdzie wciąż gonimy za czymś materialnym, co metaforycznie obrazuje intensywny ruch samochodów na głównej drodze.
Tak się składa, że całkiem niedawno czytałem książkę „Dawno temu na Dzikim Zachodzie” napisaną przez Piotra Korczyńskiego. Wiele rozdziałów poświęconych było opisaniu stosunków osadników, wojska czy polityków z plemionami indiańskimi. Nic dziwnego, że nadal współcześnie pozostaje to dla Amerykanów niezręcznym tematem, ponieważ własną kulturę zbudowali między innymi na cierpieniu rdzennej ludzkości. Kiedy zdarzy mi się skłamać, to zawsze pozostaje pocieszenie, że Amerykanie kłamali bardziej przy negocjowaniu traktatów pokojowych z Indianami.
„Na rozkaz serca” jest filmem istotnym, a także niewygodnym, ponieważ pokazuje, że pomimo upływu lat tak naprawdę niewiele się zmieniło. Wspomniane wcześniej Wounded Knee było miejscem masakry ludności indiańskiej w 1890 roku, a 83 lata później ponownie doszło do wymiany ognia tym razem zakończonej aresztowaniami. Zwróciło to jednak uwagę na konkretne problemy jak choćby rządy szefa Rady Plemiennej Pine Ridge Richarda Wilsona oskarżanego o korupcję i dyskryminowanie mieszkańców rezerwatu. W filmie takie postępowanie uosabia grany przez Freda Warda Jack Milton tylko czyhający na sposobność, aby móc wspomóc się przemocą w egzekwowaniu prawa. Szczególnie poruszająca jest postać Yellow Hawka, który został zmanipulowany przez mężczyzn w garniturach do tego, aby popełnić morderstwo na terenie rezerwatu. Dzięki temu agenci FBI mogli wkroczyć do akcji i bezpośrednio zaingerować w narastające tam napięcia społeczne. Morderca nie jest więc czarnym charakterem, a jedynie kolejną ofiarą zakulisowych machinacji.
Pomimo tak poważnej tematyki w wielu scenach udało się także zawrzeć trochę humoru, obecnego w rozwijających się relacjach między postaciami lub sceptycznym podejściu głównego bohatera do lokalnych zwyczajów. Bardzo istotna staje się właśnie warstwa metafizyczna, ponieważ pod wpływem obrzędów przeprowadzanych przez starego Indianina Ray Levoi zaczyna duchową wędrówkę do świata swoich przodków. Warto wspomnieć o przewrotnym zakończeniu – oto zamiast klasycznej kawaleryjskiej odsieczy mamy pojawiających się znikąd Indian, którzy bronią bohaterów przed tymi podobno bardziej cywilizowanymi białymi.
W indiańskiej tradycji istotny jest motyw poszukiwania wizji. Ja odnalazłem ją właśnie w filmie Apteda – to wizja dziedzictwa kulturowego, powracających wartości, których nie można wyprzeć. Czasami samemu będąc zagubionym, można zostać przez kogoś naprowadzonym na właściwą ścieżkę. Tymczasem kończę już ten kaznodziejski ton i zaczynam nabijać swoją fajkę pokoju. Bo każdy z widzów, kiedy widzi na końcu bohatera siedzącego w aucie na rozstaju dróg, może sam sobie zadać pytanie: „kim jestem i czy wsłuchuję się czasem w powiewy wiatru”?
