Reklama najnowszego filmu Jensena mogłaby brzmieć mniej więcej tak: „Gdyby Tarantino zechciał wykorzystać własny talent ku chwale Stwórcy, nie rezygnując bynajmniej ze swych szelmowskich pomysłów, nakręciłby właśnie »Jabłka Adama«”. Ale to tylko naciągany marketing: Tarantino zamiast komediodramatu metafizycznego najprawdopodobniej zrobiłby sobie komedię z dramatu oraz metafizyki. Duńskiemu reżyserowi natomiast udało się wyważyć proporcje – zachować nośność niebanalnego przesłania, nie rezygnując ani na jotę z wystrzałowej (nomen omen) zabawy.
Pan Bóg kule nosi
[Anders Thomas Jensen „Jabłka Adama” - recenzja]
Reklama najnowszego filmu Jensena mogłaby brzmieć mniej więcej tak: „Gdyby Tarantino zechciał wykorzystać własny talent ku chwale Stwórcy, nie rezygnując bynajmniej ze swych szelmowskich pomysłów, nakręciłby właśnie »Jabłka Adama«”. Ale to tylko naciągany marketing: Tarantino zamiast komediodramatu metafizycznego najprawdopodobniej zrobiłby sobie komedię z dramatu oraz metafizyki. Duńskiemu reżyserowi natomiast udało się wyważyć proporcje – zachować nośność niebanalnego przesłania, nie rezygnując ani na jotę z wystrzałowej (nomen omen) zabawy.
Anders Thomas Jensen
‹Jabłka Adama›
Film Andersa Jensena dzieli okrągłe pół wieku od roku, w którym światło dzienne ujrzało „Słowo” – przełomowe dzieło jego rodaka, Carla Theodora Dreyera. „Słowo” zostało wyróżnione obecnością na sporządzonej ponad dekadę temu Watykanskiej Liście Filmowej w kategorii (jednej z trzech) „religia”. Wspominam o tym nie tylko ze względu na pokrewieństwo tematyczne (o którym poniżej) i geograficzne obu filmów, ale również z powodu przeświadczenia, że „Jabłka Adama” zasługują na to, by sąsiadować w owym spisie ze swoim leciwym kolegą.
Współczesnemu widzowi odkarmionemu kinem fastfoodowym „Słowo” prawdopodobnie wydałoby się przydługie i nudne. Tymczasem nawet zatwardziały fan beztroskich strzelanek, przy odrobinie wrażliwości intelektualnej, może dać się złowić na tarantinowską wędkę „Jabłek Adama” i przyswoić sobie kilka pouczających wniosków płynących z tego filmu. Na przykład takich, że zło wcale nie jest atrakcyjne albo, że religia nie musi być skostniała. Nie są to raczej banały, skoro na co dzień wielu z nas skłania się ku przeciwnym sądom – jasne, że w praktyce, bo komu by się chciało poruszać takie kwestie w dyskursie. To swoiste lansowanie dobra przy pomocy niekanonicznych środków nie jest, ma się rozumieć, ani jedynym, ani głównym atutem dzieła Jensena.
Przejdźmy zatem do walorów fabuły – mocno nacechowanej reżyserską inklinacją do wesołego absurdu. Jensen zlokalizował akcję swojego czarnego komediodramatu na prowincjonalnej luterańskiej plebani, zawiadywanej przez – mało by rzec, oryginała – anielsko dobrego pastora Ivana, prowadzącego, oprócz duszpasterskiej posługi, działalność resocjalizacyjną. Jest to przedsięwzięcie bardzo kameralne, tworzące swojego rodzaju ognisko domowe, w którym każdy dobrowolnie oddaje się wybranym czynnościom gospodarczym. Tyle że ten „każdy”, to raptem trzy osoby: oprócz Iwana, otyły Gunnar, były tenisista, obecnie znerwicowany kleptoman i pochłaniacz morza alkoholu oraz Khalid, krewki i pyskaty Arab napadający na stacje Statoil z pobudek antyglobalistycznych. Film zaczyna się w momencie, gdy do tej menażerii dołącza agresywna „góra mięsa z testosteronem” (parafrazując powiedzenie znanego duchownego), neonazista Adam. Między lokatorami plebanii a nowoprzybyłym fanatykiem ze zrozumiałych względów ciężko o nić porozumienia. Niemniej Ivan, dzięki swej pedagogicznej smykałce, wydobywa z krnąbrnego podopiecznego zobowiązanie do… upieczenia szarlotki. To wydawałoby się niepozorne zadanie, mające na celu wstępne wdrożenie kompletnego socjopaty do życia we wspólnocie, nabiera problematyczności wskutek knowań Złego i staje się symboliczną paralelą wobec żmudnego procesu przemiany duchowej Adama. Rosnąca na terenie parafii jabłoń, która ma dostarczyć surowca do szarlotki w szybkim tempie pada ofiarą wron i robactwa.

Ulrich Thomsen sam wybierał kamerzystów. Ten po lewej nie przypadł mu do gustu.
Choć ta symbolika wydaje się może nazbyt czytelna, przyznam, że zbliżenia na larwy toczących jabłka przyprawiły mnie o lekkie ciarki. Momentów niepokoju jest tu nieco więcej – i nie jest to byle dreszcz metafizyczny: w tym filmie, mimo wielu chwil radosnego surrealizmu, naprawdę zalatuje siarczystym Diabłem (scena, w której Adam, uciekając się do szatańskiej perswazji, pozbawia wiary Ivana). Dodam, choć nie wiem czy to konieczne, że te momenty należą do najlepszych w obrazie Jensena. Alegoryczność „Jabłek Adama” chroni od zadęcia również czarny humor, plasujący się jakościowo gdzieś pomiędzy brutalnym pastiszem Tarantina a absurdem Monty Pythona. Dla przykładu: w jednej ze scen bohaterowie tępią skrzydlate szkodniki używając ostrej amunicji przy entuzjastycznej aprobacie pastora, w innej Khalid pruje z pistoletu do „bezbronnych” neonazistów, beztrosko jakby puszczał kaczki na wodzie.
Mimo że pewne chwyty zastosowane w „Jabłkach Adama” trącą „populizmem”, to w ogólnym ujęciu nietypowemu humorowi filmu, który nie ogranicza się, rzecz jasna, do zabaw z bronią, można przypisać szlachetniejsze motywy. Mianowicie Jensen świetnie realizuje tu dyrektywę traktowania spraw poważnych lekko, a spraw lekkich poważnie – dla ścisłości: czyni tak zarówno Jensen jako twórca filmu, jak i jego postacie (a przynajmniej Ivan). Kwestie dobra, zła, wiary w Boga czy sensu cierpienia są zapośredniczone przez nierzadko wywrotowy komizm postaci, gagów, sytuacji, posuwający się nawet do motywów znanych z gatunku… gore. Natomiast kwestie z pozoru trywialne, jak nierówne porcje ciastek lub zadanie upieczenia szarlotki urastają do rangi etycznego problemu, bądź – w drugim przypadku – nabierają niemal mistycznego znaczenia. Ale warto przestrzec dla ochłody, że niektóre symboliczne wybiegi Jensena mogą razić pewnym brakiem dyskrecji. W kilku wypadkach można mieć problemy z ustaleniem czy reżyser pogrywa sobie z popularnymi motywami i konwencjami, czy po prostu ucieka się do rozwiązań łatwych i atrakcyjnych.
Druga połowa filmu sprawiła mi pewien zawód, który bynajmniej nie musi udzielić się innym widzom, zaś sam zdołałem go jakoś przetrawić po seansie. Temperatura nieco opada – przynajmniej według mojego termometru – i Jensen w mniejszym stopniu poświęca się budowaniu niepokoju, bardziej folgując swojemu zawadiackiemu nastrojowi. Jednak to właśnie dzięki rozmachowi i swoistej bezczelności wyobraźni Duńczyka jego film może dokonać niejako „dzieła ewangelizacyjnego” na współczesnym widzu, którego wrażliwość zapewne uodporniła się na hieratyzm cechujący takie obrazy jak Dreyerowskie „Słowo”. Rozrywkowe zacięcie „Jabłek Adama” nieco rozładowuje religijne napięcie, które Jensen do pewnego momentu skutecznie kondensował. Ale warto zwrócić uwagę na dwie istotne, religijne właśnie, analogie łączące oba wymienione filmy.

Do filmu zatrudniono największych amantów duńskiego kina.
Pierwsza z nich dotyczy głównych bohaterów: zarówno Johannes ze „Słowa” jak i Ivan zaliczają się do typu postaci „szaleńca bożego” (w naszej parafii to na przykład tytułowy bohater „Żywota Mateusza” Leszczyńskiego – choć zdecydowanie w wersji light). Najładniejszą mitologię „szaleńcom bożym” dorobili pobożni Rosjanie, którzy czcili świętych dziwaków – określanych przez nich mianem „jurodiwych” – jako pozostających w łączności z samym Absolutem. Autentyczni jurodiwi byli jednak kompletnymi wariatami z punktu widzenia naszych norm społecznych, więc ta pożyteczna dla typologizacji etykietka jest w gruncie rzeczy dość umowna. (Uwaga, będą spoilery!) Johannes „oszalał” od lektury Kierkegaarda i uwierzył wiarą, która góry przenosi – a przynajmniej pozwala na dokonanie cudu ożywienia umarłej. Ivan to współczesny Hiob, który „oszalał” od całej gamy nieszczęść (samobójstwo żony, paraliż syna i inne) i uwierzył wiarą, wydawałoby się ułomną, ale również odrzucającą swoisty opór materii – mianowicie wymazał wszystkie nieszczęścia ze świadomości, zastępując traumatyczne fakty idealnymi, wyimaginowanymi stanami rzeczy.
Dreyer za chrześcijańskimi egzystencjalistami mówi z dobitną jasnością, że autentyczna wiara jest szaleństwem. U Jensena podobny przekaz jest również obecny, ale jego intensywność jest ze wspomnianych powodów niższa. Jednak to właśnie świętość bohaterów przejawiająca się w cudzie zmartwychwstania stanowi drugą ze wzmiankowanych analogii. W „Jabłkach Adama” cud przybiera karykaturalną postać uzdrowienia przez… przypadkowe odstrzelenie guza mózgu, skracającego życie pastorowi. I to po tym, gdy Ivan stracił wiarę, wskutek intrygi Złego, posługującego się Adamem jak naczyniem – a może był to ostateczny test, jakiemu Bóg poddał luterańskiego Hioba?
Można dostrzec w takim obrocie sprawy element farsy, bądź łatwą ucieczkę w ramiona happy endu, lecz właśnie by nie czynić tego zbyt pochopnie warto przytoczyć podobieństwa łączące film Jensena z dziełem Dreyera, mimo kompletnie odmiennej tonacji obu dokonań. Swoją drogą, najbardziej interesujący w „Jabłkach Adama” jest chyba proces wewnętrznej przemiany tytułowego bohatera. Na jego przykładzie Jensen pokazuje banalność i krótkowzroczność zła. Kiedy Adam zaspokaja swój sadystyczny popęd pozbawiając Ivana zbawiennego urojenia, zostaje właściwie z pustymi rękoma – do żadnego spełnienia nie dochodzi. Przy drobnej asyście „znaku z nieba” uświadamia sobie własny błąd, po którym pozostaje mu właściwie tylko odbudować to, co zniszczył. Albo pozostać wrednym neonazistą, co stopniowo staje się dla niego mniej atrakcyjnym rozwiązaniem.
