W pierwszym odruchu można zapytać – po co komu film o Stasi i systemie, o którym wszyscy, oprócz mniej lotnych gimnazjalistów, już wiedzą, że niszczył ludzi duchowo i fizycznie? Inna epoka, inne problemy. Nie przebąkuje się tu słowem o efekcie cieplarnianym, frustracjach ciemnoskórych imigrantów ani depersonalizacji ekspedientek w środowisku kodów kreskowych. Drugi odruch, jak to często bywa, przynosi refleksję o bezmyślności poprzedniego.
Człowiek, który śmiał się nie za dużo
[Florian Henckel von Donnersmarck „Życie na podsłuchu” - recenzja]
W pierwszym odruchu można zapytać – po co komu film o Stasi i systemie, o którym wszyscy, oprócz mniej lotnych gimnazjalistów, już wiedzą, że niszczył ludzi duchowo i fizycznie? Inna epoka, inne problemy. Nie przebąkuje się tu słowem o efekcie cieplarnianym, frustracjach ciemnoskórych imigrantów ani depersonalizacji ekspedientek w środowisku kodów kreskowych. Drugi odruch, jak to często bywa, przynosi refleksję o bezmyślności poprzedniego.
Florian Henckel von Donnersmarck
‹Życie na podsłuchu›
Niezależnie od seansu, przychodzą mi do głowy przynajmniej dwa powody, dla których warto w sposób sugestywny odświeżać pamięć o byłym systemie. Po pierwsze, żeby gimnazjaliści nie nosili podkoszulków z wizerunkami Che Guevary ani Mao – choć pewnie i tak będą to robić, aż w końcu okaże się, że Tse-tung był po prostu śmiesznym pucułowatym Chińczykiem. Po drugie, żeby również ci, którzy nie założyliby na siebie t-shirta z prasowanką Che, nie czuli się zbyt bezpiecznie i komfortowo – czyli mieli świadomość, że historia się nie skończyła (jak to twierdził Fukuyama, choć obecnie twierdzi przeciwnie). A historia, tytułem przypomnienia, to ciąg wydarzeń poświadczających, że ludzie są zbyt często źli, głupi, słabi i mogą przetrwać jako gatunek głównie dzięki wysiłkowi jednostek o cechach przeciwstawnych.
Taką jednostką staje się (sic!) bohater „Życia na podsłuchu”. Już samo stwierdzenie w tym kontekście, że bohater „staje się”, jest podejrzane. W końcu chodzi o nie lada woltę. Ale Gerd Wiesler (Ulrich Mühe), oficer Stasi, znakomity śledczy, z pewnością nie jest słaby ani głupi. Dał się opętać socjalistycznym „biesom”, lecz bardziej predestynowały go do tego cechy osobowości niż intelektu. Idealizm (czyli to, z czego Niemcy swojego czasu słynęli najbardziej, zaraz po pruskim drylu i krasnalach ogrodowych) i psie oddanie partii stanowią w jego przypadku protezę życia emocjonalnego. W dodatku Wiesler, jak na śledczego Stasi przystało, to osobowość o cechach paranoidalnych. Paranoja połączona z inteligencją daje niezłe wyniki pracy w aparacie bezpieczeństwa, toteż Wiesler jest uznanym fachowcem, również jako wykładowca uczelni przyszłych Stasi-ów. Jego przełożony, Anton Grubitz, w znacznie mniejszym stopniu wyposażony w przenikliwość niż cynizm, to bezideowy karierowicz, nadskakujący ministrowi kultury. Ten ostatni jest z kolei lubieżną kreaturą z nieodpartą chrapką na Christę-Marię Sieland, czołową gwiazdę teatralną NRD – tu w sukurs przychodzą mu partyjne prerogatywy. Minister Hempf nakazuje Grubitzowi znalezienie „kwitów” na partnera Marii Sieland, Georga Dreymana – znanego dramaturga i pupilka partii. Rozochocony wizją awansu Grubitz zleca Wieslerowi podsłuch domu Dreymana.
Gerd z biurokratycznym zacięciem odnotowuje słowa i zachowania mieszkańców oraz ich gości. Jednak zanim trafią mu się poważniejsze niepoprawne politycznie kwestie, docierają do niego dźwięki Beethovena wraz z anegdotą – Lenin rzekomo stwierdził, że musi przestać słuchać „Apasjonaty”, bo w przeciwnym razie nie dokończy rewolucji. Dreyman pyta (w zasadzie retorycznie), czy człowiek, który wzrusza się taką muzyką, może być potworem? Wiesler roni łzę – w tym momencie zaczyna „stawać się dobry”. A jednak – jest to podejrzane. Pytanie Dreymana jest tylko usprawiedliwieniem własnego konformizmu. Niemniej z jakiegoś powodu stanowi ono fabularne uzasadnienie Wieslerowskiej łezki. Wypada to niezręcznie.
Śledczy Stasi doznaje właściwie odnowy moralno-emocjonalnej. Stwarzający dotychczas wrażenie androida Wiesler zamawia do mieszkania prostytutkę – nietypowe dla Gerda skrępowanie i przykrość, jaką sprawia mu jej wyjście, niechybnie świadczy o zapotrzebowaniu duchowo odrodzonego funkcjonariusza na ciepło relacji międzyludzkich. Przede wszystkim jednak Wiesler zaczyna puszczać mimo uszu informacje, których ujawnienie zakończyłoby jego misję sukcesem. I oczywiście doprowadziłoby go do awansu – na którym w gruncie rzeczy od początku niespecjalnie mu zależało.

Ostre rytmy hard rocka potrafią rozruszać słuchacza w każdym wieku.
Mühe jest świetnym aktorem. Jego hipnotyczne, bezdenne spojrzenie przekonuje nas, że w przypadku Wieslera mamy do czynienia z produktem ideologicznego prania mózgu, a może raczej z pewną monomanią – wszak mózg śledczego tuzinkowy nie jest i na przepierkę zapewne nie taki znowu podatny. Twarz Mühego to oblicze systemu, trybiku w maszynie, człowieka niemal pozbawionego cech osobowości (a jednak – depersonalizacja), z którego wyziera jakieś większe zło (a pewnie, można się tu poodwoływać do „Biesów”). Kiedy Wiesler zaczyna się, grubiańsko rzecz ujmując, „uczłowieczać”, filmowa opowieść nabiera znamion historii jednego bohatera – jego budzącej podziw odnowy moralnej. Niewątpliwie jest w niej obecna diagnoza systemu, a pozostałe pierwszo- i drugoplanowe postacie są świetnie zarysowane, ale zmienia się rozkład akcentów. Szczególnie że do wiarygodności przemiany Wieslera można mieć zastrzeżenia – właśnie dzięki przekonującej kreacji Mühego, która zbyt mocno sugerowała pochłonięcie osobowości jego bohatera przez ideologię (nie wiem, czy powoli nabieram podejrzliwości śledczego, ale w hiperkonformizmie Sieland również pobrzmiewa mi fałszywa nuta – a może przeciwnie, jestem naiwny). Nie jest to poważny zarzut, jednak „Życie na podsłuchu” wydaje się przez to bardziej zamknięte w przedstawionej epoce jako niezwykła historia pewnego człowieka, uwarunkowana ówczesnymi realiami. Jednocześnie jest to historia zbyt domknięta, która zamiast wstrząsu i rozterek pozostawia pewien osad smutnej refleksji o systemie niszczącym ludzi oraz ludziach, którzy dali się zniszczyć bądź przetrwali, choć niekoniecznie zdołali ocalić godność. Stąd wydaje mi się, że metamorfoza Wieslera nie ma w sobie takiej dawki uniwersalizmu jak na przykład przemiana tytułowego bohatera „Jabłek Adama”.
Ale rozdmuchiwanie tego zarzutu byłoby małostkowością. Bo w „Życiu na podsłuchu”, oprócz sugestywnego przedstawienia chorego ustroju i wypaczonych relacji międzyludzkich, można odnaleźć pewien, jak sądzę, dość istotny przekaz. Zawiera się on mianowicie w tym, że Gerd Wiesler się nie uśmiecha. Jeśli wygrana w pokera zależałaby wyłącznie od „pokerowego” wyrazu twarzy, Gerd nie miałby wstępu do Las Vegas z przyczyn innych niż polityczne. Wiesler nie uśmiecha się w taki sposób, jakby reżyser kładł na to istotny nacisk, chcąc poinformować, że jego bohater bezapelacyjnie nie posiada poczucia humoru. Dopiero w ostatniej scenie filmu, wówczas już eksśledczemu, ledwie zauważalnie podnoszą się kąciki ust. Śmieją się bądź uśmiechają – szyderczo, rubasznie, jowialnie – wszyscy wokół, oprócz kilku funkcjonariuszy Stasi, którzy pełnią funkcje czysto instrumentalne, na przykład przeszukują mieszkanie Dreymana albo są specjalistami od kroju czcionek maszyn do pisania. Niektórzy z nich to pocieszne, a czasem złowrogie durnie, w których tępocie i machinalności zachowań skupia się groteska i absurd systemu. Gerd, któremu daleko do durnia, jest również tylko instrumentem – stwierdzić, że systemu, to uproszczenie, bo ów „system” jest bardzo nieokreślonym abstraktem, a jego istoty chyba nie sposób dociec. Ale jest instrumentem ważnym, bo myślącym – oczywiście wyłącznie myślą logiczno-techniczną.
Do czego zmierzam? Proszę sobie wyobrazić społeczeństwo totalitarne, w którym każdy obywatel odznacza się poczuciem humoru przynajmniej na poziomie finezji Tadeusza Drozdy. W tym wypadku zdecydowanie możliwa jest jeszcze autokracja, ale już gdyby za Drozdę podstawić Dańca, los nawet tak łagodnego reżimu jak teksański wydaje się wątpliwy. System totalitarny nie istniał dzięki Grubitzom ani Hempfom – cynikom, którzy są w stanie dopiąć swego w dowolnych warunkach ustrojowych – tylko Wieslerom i „specjalistom od kroju czcionek”. Kukłom pozbawionym poczucia humoru, które jest najbardziej powszechnym – z czego nie wynika, że częstym – przejawem dystansu do rzeczywistości. Ludziom, którzy przez swoją bezrefleksyjność (nie ma dystansu, to i refleksji) i zaciętość mimowolnie konserwowali (infra)strukturę systemu, a wcześniej jako wyznawcy umożliwili jego powstanie. Totalitaryzm to system skrajnej nierówności – a co niesie ze sobą większy potencjał egalitarny niż śmiech?
To oczywiście tylko pewien aspekt problemu – przyjęcie takiej eksplikacji totalitaryzmu byłoby śmiesznym uproszczeniem. A żaden idol nie oprze się śmiechowi.
