No i, niech by to czort pokąsał, zwaliła. "Rewolucje" to wielkie, doprawdy wielkie rozczarowanie. Teoria przewiduje, że filmy powinno oceniać się osobno, nie jako części cyklu, ale proszę mi wybaczyć, po seansie w widzu dominuje głównie rozczarowanie, spowodowane miałkością zakończenia i nie może go uleczyć żaden wizualny fajerwerk. Sytuacja wygląda bowiem tak: postawiono pytanie, zadano zagadkę, zasugerowano, że autorzy trylogii "Matrix" spróbują na koniec co nieco pofilozofować i zabawić się w film z przekazem. Widz siedzi zatem przed ekranem wygłodzony, a w głowach scenarzystów pustka czystsza od międzygwiezdnej.
Zwycięstwo Hollywood
[Andy Wachowski, Larry Wachowski „Matrix: Rewolucje” - recenzja]
No i, niech by to czort pokąsał, zwaliła. "Rewolucje" to wielkie, doprawdy wielkie rozczarowanie. Teoria przewiduje, że filmy powinno oceniać się osobno, nie jako części cyklu, ale proszę mi wybaczyć, po seansie w widzu dominuje głównie rozczarowanie, spowodowane miałkością zakończenia i nie może go uleczyć żaden wizualny fajerwerk. Sytuacja wygląda bowiem tak: postawiono pytanie, zadano zagadkę, zasugerowano, że autorzy trylogii "Matrix" spróbują na koniec co nieco pofilozofować i zabawić się w film z przekazem. Widz siedzi zatem przed ekranem wygłodzony, a w głowach scenarzystów pustka czystsza od międzygwiezdnej.
Andy Wachowski, Larry Wachowski
‹Matrix: Rewolucje›
EKSTRAKT: | 40% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Matrix: Rewolucje |
Tytuł oryginalny | Matrix: Revolutions |
Dystrybutor | Warner Bros |
Data premiery | 5 listopada 2003 |
Reżyseria | Andy Wachowski, Larry Wachowski |
Zdjęcia | Bill Pope |
Scenariusz | Andy Wachowski, Larry Wachowski |
Obsada | Hugo Weaving, Monica Bellucci, Carrie-Anne Moss, Keanu Reeves, Laurence Fishburne, Mary Alice, Nona M. Gaye, Jada Pinkett Smith, Lambert Wilson |
Muzyka | Don Davis |
Rok produkcji | 2003 |
Kraj produkcji | USA |
Cykl | Matrix |
Czas trwania | 129 min |
WWW | Strona |
Gatunek | akcja, SF |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Bracia Wachowscy zdecydowali, że do pierwszego "Matrixa" dorobią dwa następne. Czemu nie? Każdy orze jak może, ich prawo zdyskontować sukces pierwszej części. Problem w tym, że część pierwsza, oprócz warstwy wizualnej, miała posmak ideologiczno-filozoficzny, co niewątpliwie dodało jej świeżości i przyczyniło się do gigantycznego sukcesu. Trzeba było zatem jej dorównać w ciągach dalszych i nadal uważam, że, niestety, udało się to w części drugiej. "Reaktywacja" sugerowała, że za trylogią Matrixa stoi idea, choć nie wnosiła może koncepcji tak porażających jak jedynka. Była to jednak doskonała kontynuacja, pełna tajemnic i obudziła nadzieję na to, że trójka zwali nas z nóg.
No i, niech by to czort pokąsał, zwaliła. "Rewolucje" to wielkie, doprawdy wielkie rozczarowanie. Teoria przewiduje, że filmy powinno oceniać się osobno, nie jako części cyklu, ale proszę mi wybaczyć, po seansie w widzu dominuje głównie rozczarowanie, spowodowane miałkością zakończenia i nie może go uleczyć żaden wizualny fajerwerk. Sytuacja wygląda bowiem tak: postawiono pytanie, zadano zagadkę, zasugerowano, że autorzy trylogii "Matrix" spróbują na koniec co nieco pofilozofować i zabawić się w film z przekazem. Widz siedzi zatem przed ekranem wygłodzony, a w głowach scenarzystów pustka czystsza od międzygwiezdnej. Cóż zatem czynić? Oto strategie, jakimi uraczyli nas bracia W.
Strategia jeden: rozwiązywanie poprzez zaplątywanie. Zaczyna się już na dworcu metra, kiedy Neo zaczyna dyskutować z trójką Hindusów. Cała ta rozmowa, jeśli próbować się w nią wgłębić, to jeden wielki bełkot, przesycony sugestiami, że oto za słowami bohaterów kryją się wielkie tajemnice Wszechświata i całej reszty. Podobnie wygląda końcówka - Wachowscy mieli problemy ze znalezieniem równowagi między otwartością zakończenia i daniem widzowi możliwości dopowiadania sobie wyjaśnień, a wytłumaczeniem najbardziej podstawowych spraw. Zamiast powiedzieć jasno, to, co wiedzą, a resztę zasugerować, starają się rzecz całą zagmatwać licząc, że zmęczony umysł widza uzna, że gdzieś tam ukryty jest sens. No więc, jak dla mnie, ta tajemnicza twarz jest dupą w lufciku.
Strategia dwa: na oślep do celu. Najwyraźniejszym przykładem jest wyjaśnienie, które Wyrocznia podaje, kiedy Neo pyta, czemu umiał zatrzymać Strażników. Nie podam go, ale płaskość i bezmyślność tego rozwiązania zniechęca do dalszego oglądania. Podobnie, jeśli chodzi o wątek Kolejarza i ponowne pojawienie się Merowinga. Tu znów Wachowskim nie wystarczyło inwencji, nie potrafili znaleźć fabularnych zagrań, które uczyniłyby ten fragment filmu czymś więcej niż pośpiesznym wykończeniem wątków.
Strategia trzy: olewanie z piętra wieżowca. Jeżeli coś nie pasuje do koncepcji, to choćby było to zagadnienie bardzo interesujące, do którego wiodło wiele tropów, to Wachowscy decydują, że nie ma czasu, miejsca, pomysłu, w związku z czym nie ma problemu i proszę im nie zawracać głowy tym, co się stało z ludźmi z matriksa, warunkami pokoju i podobnymi pierdołami.
Podsumowując rozczarowania fabularne, należy stwierdzić, że części pierwsze miały przewagę nad końcówką - można w nich było odczytywać wiele, można było czekać na ciąg dalszy, na to wyjaśnienie, które zwali nas z nóg i powiąże wszystkie pytania i odpowiedzi w składną całość. Tymczasem, czy to z lenistwa, czy z pośpiechu, scenarzyści poszli w płaskość i bezładne podwiązywanie wszystkiego co wisi. No i kupa wyszła.
Te wady można by było jeszcze "Matrixowi: Rewolucje" wybaczyć, gdyby nie kilka innych filmowych wykroczeń, za które karą powinien być kilkuletni zakaz do zbliżania się do planu filmowego. "Omne trinum perfectum" niech więc i te przewiny wystąpią w trójcy.
Bzdet numer jeden, czyli dumna śmierć radzieckich obrońców Syjonu, czyli patos głęboki jak przemysłowe szambo. Przed oczyma nieustannie stawał mi prezydent z "Dnia niepodległości", wciąż czekałem na wielkie przemówienie Neo do hymnu amerykańskiego. Na szczęście, Neo nie wygłosił patetycznej mowy (choć Smith był blisko tego wykroczenia), ale muzyka, tworzona chyba wyłącznie przez dęciaki i dęciaków, mocno starała się zastąpić ten, niestety niemożliwy do zastosowania, hymn. Raziła bitwa o hangar, podobnież końcowa walka Smith - Neo, gdzie adwersarza dumnie latali na zderzenie czołowe, nie myśląc nawet o uniku.
Bzdet numer dwa: strzelające kołki do zawieszania niewiary. Już przyjęcie za dobrą monetę samej idei matriksa, radośnie gwałcącej prawa termodynamiki wymagało sporej dobrej woli, ale dawało się to przełknąć, bo i film wiele innego miał do zaoferowania i sam pomysł z ludźmi-bateryjkami nie był takim znowu niewzruszonym założeniem. Ale w części trzeciej okazuje się, że ta bzdura jest jednak niewzruszonym fundamentem wachowskiego świata, a do tego idiotyzmu z radością dołączają następne. Szczytowym osiągnięciem jest tu bitwa o Syjon, kiedy widzimy ucieranie prochu w moździerzu, atakujące maszyny latające tak, aby stanowiły wdzięczny cel i bojowe automaty kroczące, które czterej pancerni rozjechaliby z palcami w nosach i bez wypuszczania Szarika.
Bzdet numer trzy: romantyzm z najniższych półek. Wyłaził rzadko, ale jak już błyskał na ekranie, to nie wiadomo było - śmiać się, płakać, czy iść krzyczeć do toalety. Szczególnie dotyczyło to relacji Neo z Trinity, gdzie popełniono parę dialogów, mających nas wzruszyć, ale zrobiono to w stylu wyjątkowo kiepskim, gorszym od 90% komedii romantycznych.
Zalet parę jest w tym filmie, głównie wizualnych, momentami da się to oglądać. Ale nic więcej. Tak oto z wielkich nadziei wykluła się komercha w najgorszym stylu, pokazująca, że Hollywood nadal nie stracił swojej magicznej mocy odmóżdżania. Cokolwiek by teraz bracia Wachowscy popełnili, ja już będę ostrożny i świadomy, że mam do czynienia jedynie z parą zręcznych rzemieślników.
