„Jestem legendą” w reżyserii Francisa Lawrence’a to kolejny owoc nasilonej w ostatnich latach mody na remaki i ekranizacje klasyków literatury fantastycznej. Niestety nieudane mieszanie gatunków i bezkrytyczne powielanie popularnych rozwiązań sprawiają, że w przeciwieństwie do literackiego pierwowzoru film z Willem Smithem do historii nie przejdzie. O legendach nawet nie wspominając.
Nie będę legendą
[Francis Lawrence „Jestem Legendą”, Richard Matheson „Jestem legendą” - recenzja]
„Jestem legendą” w reżyserii Francisa Lawrence’a to kolejny owoc nasilonej w ostatnich latach mody na remaki i ekranizacje klasyków literatury fantastycznej. Niestety nieudane mieszanie gatunków i bezkrytyczne powielanie popularnych rozwiązań sprawiają, że w przeciwieństwie do literackiego pierwowzoru film z Willem Smithem do historii nie przejdzie. O legendach nawet nie wspominając.
Francis Lawrence
‹Jestem Legendą›
EKSTRAKT: | 50% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Jestem Legendą |
Tytuł oryginalny | I Am Legend |
Dystrybutor | Warner Bros |
Data premiery | 11 stycznia 2008 |
Reżyseria | Francis Lawrence |
Zdjęcia | Andrew Lesnie |
Scenariusz | Mark Protosevich, Akiva Goldsman |
Obsada | Will Smith, Alice Braga, Charlie Tahan, Salli Richardson, Willow Smith, Dash Mihok, Joanna Numata, Paradox Pollack, Emma Thompson |
Muzyka | James Newton Howard |
Rok produkcji | 2007 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 101 min |
WWW | Strona |
Gatunek | akcja, groza / horror, SF |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Film Lawrence’a jest już czwartą ekranizacją powieści Richarda Mathesona
1) ale mimo iż ma identyczny jak książka tytuł, treściowo bodaj najbardziej odbiega od literackiego pierwowzoru. Choć samo w sobie nie jest to niczym złym, problemem „Jestem legendą” jest nieumiejętne wprowadzanie zmian, a przede wszystkim niezdecydowanie, w jakiej konwencji nakręcić film. Sam pomysł na fabułę pozostał teoretycznie taki sam – nawet nieznającym powieści Mathesona i wcześniejszych ekranizacji slogan reklamowy: „ostatni człowiek na ziemi nie jest sam” oraz trailer z wyskakującym z ciemności potworem powinny wystarczająco naświetlić sytuację.
„Jestem legendą” opowiada historię hekatomby wywołanej wirusem pomyślanym jako lekarstwo na raka – 90 proc. ludzi ginie, a z ocalałych jedynie co dziesiąty pozostaje odpornym. Pozostali mutują w żądne krwi skrzyżowanie wampirów z zombie. Siłą rzeczy więc liczba pozostałych przy życiu normalnych ludzi wciąż topnieje. W roku 2012, trzy lata po pladze, wojskowy wirusolog Robert Neville (Will Smith) jest jedynym ocalałym człowiekiem w Nowym Jorku, a być może na całej ziemi. Zarośnięte dżunglą miasto dzielą z nim dzikie zwierzęta i – kryjące się za dnia – wampiry. Nocą natomiast to Neville, wraz ze swoim wiernym psem, barykaduje się w zamienionym w bunkier domu i drży ze strachu przed krwiożerczymi potworami. Tak wygląda odmierzana wschodami i zachodami słońca każda doba. Jedynym sensem egzystencji bohatera jest szukanie lekarstwa na wirusa (w podziemiach domu ma laboratorium, w którym testuje na zwierzętach i schwytanych ludziach-wampirach kolejne wersje antidotum) oraz codzienne oczekiwanie na innych uodpornionych, którzy być może przeżyli i usłyszą nadawane regularnie przez Neville’a radiowe komunikaty. Oczywiście życie całkiem samotnie i w poczuciu stałego zagrożenia nie pozostaje bez wpływu na psychikę bohatera – nadszarpniętą już wcześniej stratą rodziny… W tym miejscu wypadałoby zakończyć streszczanie fabuły, choć – jak nietrudno się domyślić – określenie „ostatni człowiek na ziemi” jest trochę na wyrost, a i nikt chyba nie odważyłby się w wypuszczanym przed okresem bożonarodzeniowym (światowa premiera na początku grudnia 2007) blockbusterze zrezygnować z choćby częściowego happy endu.
Jak zostało wspomniane na początku, największą wadą filmu jest niezdecydowanie twórców, co właściwie chcą nakręcić: dramat, moralitet, film akcji czy horror. Z jednej strony jest podnoszenie tematów w rodzaju „to ludzie ludziom zgotowali ten los” i „Boga nie ma”, a z drugiej Will Smith opędzający się szybkostrzelną giwerą przed skaczącymi niczym pasikoniki wampirami. Raz reżyser skupia się nad tragedią absolutnego osamotnienia, a chwilę później każe bohaterowi przez kilka minut krążyć po ciemnym budynku pełnym potworów (tak, zgadliście, jeden pojawia się tuż za jego plecami). Efektem jest mało strawny amalgamat, który nie sprawdza się w żadnym z założonych obszarów. Jak na horror „Jestem legendą” zdecydowanie nie trzyma w napięciu i za mało straszy, zaś potwory są groteskowe i szybko odarte z tajemnicy, a krew ledwo się sączy. Jako film akcji nuży długimi ujęciami i scenami przechadzek po opuszczonym mieście, w trakcie których nic się nie dzieje. Dramat popadającego w szaleństwo człowieka to bodaj najlepiej podjęty temat, ale klimat całkowitej samotności co raz rozwiewany jest przez rozdziawiającego paszczę wampira i strzały z broni palnej. Jak na moralitet film jest zaś po prostu zbyt miałki – zgrane klisze, podsuwanie widzowi gotowych interpretacji i wołające o pomstę do nieba zakończenie (można się doszukać echa „Znaków” Shyamalana).
Do wad filmu da się dopisać sporo innych rzeczy. Efekty specjalne są słabe i wyglądają bardzo sztucznie – dotyczy to zarówno wampirów (nocne polowanie na potwory za pomocą potężnego jeepa wygląda jak intro do gry komputerowej sprzed kilku lat), jak i dzikich zwierząt buszujących w ruinach. Zaradność bohatera jest cokolwiek naciągana – sam jeden zamienia kamienicę w twierdzę, a budynek jest zaskakująco bezproblemowo zasilany elektrycznością i bieżącą wodą, w dodatku z supernowoczesnym laboratorium w piwnicy. Przedstawienie nowojorskiej metropolii w ciągu trzech lat zmienionej w porośnięty mchami i pnączami zaczątek dżungli nawiedzanej przez lwy i antylopy zdaje się przesadną wiarą w moc natury. Zresztą twórcom zabrakło też konsekwencji, bo kilkadziesiąt kilometrów za miastem prowincjonalna droga aż błyszczy nienaruszonym asfaltem ograniczanym przez równiutki rząd słupów energetycznych. Groteskowe potwory przez swoją zaskakującą zwinność i odporność (wspinają się niczym pająki, za nic mają kilkumetrowe skoki, nie straszne im tłuczenie głową w kuloodporną szybę) nie tylko mają mało wspólnego ze zmutowanymi ludźmi, którymi mieli być, ale też prezentują się mniej prawdopodobnie niż większość filmowych zombie i wampirów razem wziętych. Dywagacje bohatera na temat ich kompletnego zatracenia cech ludzkich, inteligencji i zdrowego rozsądku – ponoć odebranych przez wirusa i głód – wyglądają śmiesznie w obliczu znakomitych zdolności tropicielskich i hodowlanych (zwampirzone pieski) mutantów. Nie mówiąc już o wyraźnej strukturze społecznej, ze stadnym wspieraniem kamratów, brakiem kanibalizmu i wyraźnym – oczywiście srogo łypiącym ślepiami – przywódcą, przypominającym bardziej typowy ludzki Czarny Charakter niż resztę potworów. Oczywiście na tle chaotycznej fabuły są to już tylko drobne błędy i typowe hollywoodzkie głupotki. O ile jednak można zawieszać niewiarę w kinie akcji, o tyle w przypadku braku jakiejkolwiek rekompensaty ze strony marnego widowiska te błędy tylko dodatkowo irytują i zwiększają rozczarowanie filmem.
Richard Matheson
‹Jestem legendą›
Wreszcie problemem obrazu Lawrence’a jest jego wtórność. Powieść Mathesona była czymś świeżym, nowym – po długiej przerwie od czasów „Draculi” Stokera – spojrzeniem na wampiry, a także pierwowzorem dla opowieści o ludziach zmieniających się w zombie. Jednak od wydania „Jestem legendą” w 1954 roku upłynęło ponad pół wieku i tak w literaturze, jak i w kinematografii, temat został przemielony setki razy na przeróżne sposoby. Krwiożerczy mutanci występują w
zombie movies takich jak
„28 dni później”, a wampiry (czy też stworzenia mające cechy wampiryczne) jako nie długowieczni, uwodzicielscy arystokraci, ale dzikie zwierzęta stadne przedstawione były choćby w
„Blade II”. Najwięcej „Jestem legendą” czerpie z brytyjskiego przeboju Danny’ego Boyle’a – wirus jako źródło krwiożerczego szaleństwa, objawy przypominające spotęgowaną wściekliznę, a przede wszystkim wizja (czy wręcz konkretne ujęcia) kompletnie opustoszałego miasta. Oczywiście można powiedzieć, że te pomysły są wzięte z Mathesona – a więc w pewnym sensie to twórcy „28 dni później” są naśladowcami, a ekipa „Jestem legendą” tylko wiernie ekranizuje powieść – ale dla większości widzów punktem odniesienia będzie znany film sprzed lat pięciu
2), a nie niszowa książka sprzed pięćdziesięciu. I na tym tle film Lawrence’a wygląda jak zwyczajna kalka żerująca na popularności dzieła Brytyjczyków.
Niewykorzystaną szansą filmu jest kompletne pominięcie wątku ludzi zarażonych, przypominających wampiry, ale wciąż świadomych i inteligentnych. W powieści i wcześniejszych ekranizacjach to dla nich Neville był legendą, potworem o półboskich możliwościach – bo nie wpadał w letarg za dnia, mógł się poruszać w świetle, używał najnowszych zdobyczy techniki – bezlitośnie ich eksterminującym. A jednocześnie symbolem starego porządku społecznego, który doprowadził świat do zagłady. W filmie Will Smith staje się legendą dla zupełnie innej grupy i z całkiem innych powodów. Patetyczność tego rozwiązania da się jeszcze przełknąć, ale boli niewykorzystana okazja do spojrzenia na walczącego o przetrwanie „ostatniego człowieka” od strony zdziczałych mutantów.
Oczywiście film ma też zalety. Niezłe są widoczne w konstrukcji niektórych scen nawiązania do „Człowieka Omega”. Dobrym pomysłem jest zamiana znanych z książki tradycyjnych wampirów – zabijanych czosnkiem i osikowym kołkiem, niepasujących do naukowej podstawy fabuły – na „zwykłe”, oszalałe z agresji ludzkie bestie. Zawsze cieszą oko apokaliptyczne widoki zniszczonego i opustoszałego miasta, choć nie należy się spodziewać,
wbrew znajdowanym w sieci plakatom promocyjnym, że ujrzymy coś poza Nowym Jorkiem, na przykład przewróconą wieżę Eiffla. Potwierdza swoją klasę Will Smith, płynnie przechodzący od wesołego, równego kolesia, do zadręczonego samotnością szaleńca. Dobre są momenty skupiające się na odosobnieniu bohatera – jego rozmowy ze sklepowymi manekinami albo przywidzenia pokazujące innych ludzi. Ściska za gardło rozpaczliwy apel Neville’a nadawany przez radio, błagalna prośba o jakikolwiek znak, że inni ludzie przetrwali. Szkoda tylko, że są to pojedyncze sceny, których siła osłabiana jest przez niewyważoną narrację, zbyt często i nagle kładącą nacisk na elementy horroru czy akcji albo przekształcającą rozterki bohatera w ckliwe wspominki lub wątpliwej jakości rozważania filozoficzno-teologiczne.
„Jestem legendą” to film nierówny pod względem konwencji, podejmowanej tematyki, a nawet ciągłości narracji – to, co zdaje się być jedynie wstępem i przedstawieniem bohatera, trwa trzy czwarte filmu, a właściwy rozwój akcji jest zdecydowanie zbyt krótki. Raczej nie będą usatysfakcjonowani ani zwolennicy horroru, ani oczekujący filmu katastroficznego czy fani szybkostrzelnej akcji. Z kolei rozterki moralne i dramat bohatera są zbyt płytkie i powierzchowne, by zmusić do refleksji. Jednym słowem: rozczarowanie.

1) Poprzednie to:
- 1964 r. „Ostatni człowiek na Ziemi” – film w reż. Ubaldo Ragona i Sidneya Salkowa z Vincentem Pricem w roli tytułowej jest dość wierną – co nie znaczy udaną – ekranizacją; dziś trąci już myszką;
- 1971 r. „Człowiek Omega” – film Borisa Sagala z Charltonem Hestonem to dużo bardziej udana adaptacja, o której już w Esensji pisaliśmy;
- 2007 r. „I Am Omega” – skierowane od razu na rynek wideo „dzieło” debiutującego reżysera Griffa Fursta, z królem kina akcji klasy „C” Markiem Dacascosem w roli głównej; tytuł filmu i data premiery wyznaczona na miesiąc przed „Jestem legendą” mówią same za siebie.
2) A jeśli wziąć pod uwagę
kontynuację – co prawda ciążącą bardziej w stronę horroru i makabry – temat ludzi zamienionych przez wirusa w oszalałe z agresji potwory, poruszany był niecałe pół roku wcześniej.