Rosyjsko-ukraiński „Indi” w reżyserii Saszy Kirienki to, wydawałoby się, klasyczny melodramat. I owszem, ale tylko na pierwszy rzut oka. Końcówka filmu zmienia bowiem jego charakter i rekompensuje wszystkie wcześniejsze scenariuszowe mielizny. Jak się okazuje, Rosjanie nawet do tak banalnej opowieści potrafią dodać szczyptę „dostojewszczyzny” i tym samym upichcić całkiem smaczne danie.
East Side Story: Miłość i zdrada w wyższych sferach
[Aleksander Kirienko „Indi” - recenzja]
Rosyjsko-ukraiński „Indi” w reżyserii Saszy Kirienki to, wydawałoby się, klasyczny melodramat. I owszem, ale tylko na pierwszy rzut oka. Końcówka filmu zmienia bowiem jego charakter i rekompensuje wszystkie wcześniejsze scenariuszowe mielizny. Jak się okazuje, Rosjanie nawet do tak banalnej opowieści potrafią dodać szczyptę „dostojewszczyzny” i tym samym upichcić całkiem smaczne danie.
Aleksander Kirienko
‹Indi›
Mimo upadku Związku Radzieckiego i będącego jego konsekwencją rozwodu pomiędzy Moskwą a Kijowem, współpraca filmowców rosyjskich i ukraińskich trwa w najlepsze. Rosjanie najczęściej dają pieniądze, Ukraińcy użyczają im w zamian plenery nad Morzem Czarnym, czasami jeszcze podrzucając rosyjskim producentom swoich najlepszych aktorów (głównie Bogdana Stupkę). Korzyści są obopólne. Dość powiedzieć, że efektem takiej współpracy był chociażby – recenzowany już na łamach Esensji –
„Kierowca Wiery” Pawła Czuchraja, jeden z najwartościowszych filmów powstałych na wschód od naszej granicy w ostatnim dziesięcioleciu. Ubiegłoroczny obraz Saszy (Aleksandra) Kirienki na takie pochwały wprawdzie nie zasługuje, ale w swojej kategorii jest dziełem co najmniej intrygującym. Autor zadebiutował jako reżyser zaledwie przed czterema laty, kręcąc dla telewizji bezpretensjonalną komedyjkę „Koroliewa benzokołonki 2”. Jego pierwszym obrazem kinowym był natomiast melodramat „Oranżewoje niebo” z 2006 roku. „Indi” powstało rok później i spotkało się z nader przychylną oceną widzów. Co może trochę dziwić, bo cóż atrakcyjnego może być w niezwykle schematycznej opowieści o miłości i zdradzie w kręgach nowobogackich Rosjan? A jednak! Okazało się bowiem, że – jeśli tylko się chce – każdy schemat można przełamać. Owszem, wiąże się to zawsze z pewnym ryzykiem, ale efekty mogą być zaskakujące. I tak jest w tym przypadku. W ostatnich minutach filmu ta historia małżeńskiej niewierności zamienia się w przypowieść o odpowiedzialności za los drugiego człowieka – poniekąd, choć bez przesady, w uwspółcześnioną baśń o zbrodni (a raczej: grzechu) i karze.
Główną bohaterką „Indi” jest Arina Dukielska - kobieta w średnim wieku, ale wciąż fascynująca nietuzinkową urodą. W życiu ma wszystko, co tylko można sobie wymarzyć: bogatego i kochającego męża oraz talent, który pozwala jej twórczo realizować największą pasję – fotografowanie. Jegor Dukielski jest wziętym biznesmenem. Mimo że prowadząc interesy z firmami z całego świata, sporo czasu spędza poza domem, stara się, jak tylko to możliwe, nie zaniedbywać Ariny. Jedyne, czego brakuje ich związkowi, to dziecko. Kobieta zastanawia się nawet nad adopcją, z czego mąż nie jest zbytnio zadowolony, wciąż bowiem ma nadzieję, że doczekają się własnego potomka. Pewnej nocy ta sielanka zostaje jednak przerwana. Arina wraca właśnie do domu po kolejnej sesji fotograficznej, pada deszcz, droga jest śliska, a ona na dodatek rozmawia z mężem przez telefon komórkowy. Nagle z równoległej ulicy wyjeżdża wprost pod jej wóz samochód prowadzony przez nieznajomego mężczyznę. Z winy kobiety dochodzi do poważnej stłuczki. Mąż bardzo szybko pojawia się na miejscu zdarzenia i, jeszcze przed przyjazdem milicji i pogotowia, odwozi do domu Arinę, której szczęśliwie nic się nie stało. Ta ucieczka z miejsca wypadku nie daje jej jednak spokoju; w sennych koszmarach widzi roztrzaskany samochód i człowieka z rozbitą głową za kierownicą. Na jej prośbę Jegor ustala dalszy przebieg zdarzeń, dowiaduje się również, do jakiego szpitala odwieziono rannego. Arina wybiera się doń z przeprosinami, ale dyżurna pielęgniarka broni jej dostępu do chorego. Stan psychiczny kobiety z biegiem czasu nie poprawia się, postanawia więc odpocząć z dala od domu. Mąż funduje jej wycieczkę do jednego z krajów arabskich; obiecuje przy tym, że gdy upora się już ze sprawami służbowymi, dołączy do małżonki. Jak to jednak bywa w melodramatach, coś stanie mu na przeszkodzie, a skutki tego będą katastrofalne.
Nie będzie zdradzeniem żadnej wielkiej tajemnicy stwierdzenie, że w dalekim pustynnym kraju Arina nawiąże romans. W jej życiu pojawia się bowiem zabójczo przystojny Arsienij, architekt z Moskwy. Kobieta targana jest zwyczajowymi w podobnej sytuacji wątpliwościami. Z jednej strony nowopoznany mężczyzna fascynuje ją i pociąga fizycznie, z drugiej – wciąż myśli o pozostawionym w kraju Jegorze, przy każdej okazji zapewniającym ją o swojej wielkiej miłości. Praktycznie do momentu powrotu kobiety do Rosji „Indi” jest pełnym schematów obyczajowym melodramatem. Reżyser i scenarzyści, których jest aż czterech, nie obrażają wprawdzie inteligencji widza, ale też starają się robić wszystko, aby nie nadwerężał on zbytnio szarych komórek. W końcówce wszystko jednak ulegnie zmianie, a błaha opowieść o wakacyjnym pozamałżeńskim „skoku w bok” zamieni się w antyczny dramat. Szkoda tylko, że tak późno… Kirienko świetnie rozegrał przede wszystkim dręczące Arinę wyrzuty sumienia, choć w finale to nie ona, a jej mąż Jegor wyrośnie na główną postać tragedii. Mniej więcej ostatnie dwadzieścia, może trzydzieści minut filmu to kameralna psychodrama, której nie powstydziłby się nawet Krzysztof Kieślowski. Romans Ariny i Arsienija zaczyna bowiem okazywać swą fatalną niszczącą siłę, prowadząc do rozbicia dwóch szczęśliwych - zdawałoby się do tej pory - związków. Jest w tym jakaś odległa reminiscencja „Niebieskiego”. Szkoda jedynie, że przez pierwszą godzinę Kirienko tak beztrosko oddawał się bożkowi komercji, zamiast zadbać o odpowiednie nakreślenie głębi psychologicznej postaci. A byłoby co przedstawiać – dręczona wyrzutami sumienia Arina i przeczuwający nadchodzące nieszczęście Jegor to bohaterowie niemal żywcem przeniesieni na ekran z powieści Dostojewskiego. Ona okaże się silna jak Raskolnikow, on naiwny jak książę Myszkin.
Film warto pochwalić za kilka rzeczy. Niezłe są zdjęcia Jarosława Piłunskiego. Świetnie podkreślają one kontrast pomiędzy sielanką (błękitne niebo, lazurowe morze, słoneczna pustynia) w pierwszej i dramatem (półmrok w pokoju Jegora, nocna eskapada Ariny na moście) w drugiej części filmu. Podobnie zresztą jak doskonała muzyka autorstwa Nina Katamadze i Wołodymira (Władimira) Kripaka. Na nic jednak zdałyby się talenty operatora i kompozytorów, gdyby nie godne podkreślenia kreacje aktorskie. Prawdziwe mistrzostwo pokazuje grający Jegora Dukielskiego Aleksandr Bałujew, co nie powinno zresztą dziwić, bo to aktor z ponad dwudziestoletnim już doświadczeniem w zawodzie. Ostatnio pokazał się z dobrej strony w „Tureckim gambicie” (2005) według powieści Borysa Akunina oraz w dwóch serialach telewizyjnych: „Gibiel impierii” (2005) oraz „Zbrodnia i kara” (2007), w której wcielił się w rolę Swidrygajłowa. Ma także na koncie występ w historycznym fresku Władimira Chotinienki
„1612”, choć tego akurat – o czym polscy kinomani będą mieli okazję przekonać się już jesienią – nie zaliczy do swoich największych osiągnięć. Z postacią Ariny całkiem przyzwoicie poradziła sobie Aliona (Jelena) Babenko, chociaż nie ma się co łudzić – swojej kreacji z „Kierowcy Wiery” nie dorównała. Ale też film nie tego formatu.
Z głównych bohaterów najbardziej blado wypadł grający Arsienija Aleksandr Domogarow, wciąż mający w naszym kraju spore grono wielbicielek, które pamiętają go głównie jako Bohuna z „Ogniem i mieczem” (mimo że zagrał również w innych polskich filmach, jak „Na koniec świata” czy też kilku odcinkach „Fali zbrodni”). Niestety, ostatnimi laty Sasza dał się wcisnąć w schemat nieco już podstarzałego playboya i taką właśnie rolą – kolejną już w ostatnich kilku latach – obdarzył go także Kirienko. Zastanawiające, że kino rosyjskie, tak bogate gatunkowo i repertuarowo, nie jest w stanie należycie spożytkować aktorskiego kunsztu Domogarowa. Swoją drogą, można to potraktować jako swoistą zemstę. Dziewięć lat temu to właśnie on, kompletnie nieznany w Polsce rosyjski aktor, „ukradł” film gwieździe, jaką był Michał Żebrowski, a teraz sam został „okradziony” przez znacznie mniej atrakcyjnego wizualnie Bałujewa. Gwoli prawdy, nie było o to specjalnie trudno, skoro jedynym zajęciem Domogarowa na planie „Indi” było… wyglądać na seksownego bogatego luzaka w sile wieku. W niczym to jednak nie umniejsza maestrii odtwórcy roli Jegora… Film pozostawia mimo wszystko mieszane uczucia. Dotarłszy do napisów końcowych, widz może się zastanawiać, o co tak naprawdę chodziło reżyserowi. Kirienkę bowiem jakby z jednej strony uwierał schemat melodramatycznej opowieści, z drugiej jednak – nie znalazł on w sobie na tyle odwagi (a może nie pozwolili mu na to producenci), aby pójść drogą wytyczoną przez Kieślowskiego. Wiele powinien wyjaśnić kolejny kinowy film twórcy „Indi”, na który nie będziemy zapewne zbyt długo czekać.
