SPF – Subiektywny Przegląd Filmów (1) [ - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Wychodząc z założenia, że recenzji i omówień nigdy za dużo, startujemy z nowym cyklem tekstów. Każdy SPF to zestaw minirecenzji, przedstawianych przez jednego autora. W pierwszej edycji między innymi „Dzielny Despero”, „Gran Torino” i „Strażnicy”.
SPF – Subiektywny Przegląd Filmów (1) [ - recenzja]Wychodząc z założenia, że recenzji i omówień nigdy za dużo, startujemy z nowym cyklem tekstów. Każdy SPF to zestaw minirecenzji, przedstawianych przez jednego autora. W pierwszej edycji między innymi „Dzielny Despero”, „Gran Torino” i „Strażnicy”.
SPF, czyli Subiektywny Przegląd Filmów to cykl realizujący dokładnie to, co określa jego tytuł – autorzy „Esensji” przedstawiają swoje opinie na temat niedawno obejrzanych filmów. Każdy tekst będzie dzielony na cztery części. Jutro omawia produkcje, które niedługo wejdą na ekrany naszych kin, Dziś przedstawia filmy, które właśnie pojawiły się w Polsce, Wczoraj to produkcje nieco starsze, ale jeszcze obecne w kinach, a DVD – jak łatwo się domyślić – ukazuje filmy dostępne na płytach. Bajka nietypowa, bo odwołująca się do klasyki, a nie przesłodzonych produkcji współczesnych, które albo dzieci traktują jak kompletnie nieznających świata idiotów, albo je ignorują, będąc po prostu parodiami kina dorosłego, skierowanymi do dorosłych. „Dzielny Despero” jest wymagający, bo i porusza trudne tematy (śmierć, smutek, fałsz przyjaciół, odkupienie win – przy czym dotyczy to również głównych bohaterów, którzy potrafią być bardzo egoistyczni), i jest opowiedziany w dość skomplikowany sposób. Sama fabuła jest prosta, ale prowadzenie narracji – z wyjaśnieniami z offu, skakaniem po różnych niekoniecznie zazębiających się wątkach, dygresjami – wymaga sporo uwagi i wczucia się specyficzny klimat. Dość powiedzieć, że nominalnie główny bohater pojawia się w 1/3 filmu albo i później i wcale nie jest – wbrew marketingowi – bohaterem najważniejszym i najciekawszym. Niestety, wszystko to zabija film jako rozrywkę, szczególnie dla młodszego widza, który będzie miał problemy z odnalezieniem się w tym świecie – zwłaszcza że brak humoru nie ułatwia mu oswojenia się z opowiadaną historią i polubienia bohaterów. Clint Eastwood w swojej ostatniej ponoć roli – i dobrze, bo trzeba wiedzieć kiedy godnie odejść (najlepiej po świetnym „Za wszelką cenę”, no ale na to już za późno). W „Gran Torino” jest – mimo swoich deklaracji poza planem – powolny i wyraźnie zbyt stary, by grać twardzieli. Wciąż świetnie to wygląda, gdy patrzy na młodzieniaszków swoim stalowym wzrokiem, udając, że sięga po pistolet, ale gdy przychodzi do czynów – rozbijania mebli albo obijania gęb bandziorom – wygląda to bardzo mało wiarygodnie. Tak samo gdy aktor musi złość demonstrować charczeniem: to chyba znak, że możliwości jego ekspresji się wyczerpują… A sama historia? Miała potencjał. Co prawda opowieść o uczeniu się akceptacji i zrozumienia dla odmienności to nic nowego, ale nawet z ogranych tematów można sporo wycisnąć. Jednak Eastwood, co pokazuje też „Oszukana”, chyba już nie umie tego robić. W „Gran Torino” popada w skrajny schematyzm, a widz praktycznie od samego początku wie, jak potoczy się historia. I Eastwood chyba też to wie, bo gdy nadchodzi (nie)spodziewany „zwrot”, nawet nie stara się go jakoś umotywować – główny bohater po prostu zmienia swoje dość trudne i stanowcze poglądy ot, tak sobie. Prostotę i łopatologię widać też w kilku innych momentach, choćby w do bólu pretensjonalnej finałowej mowie księdza czy papierowej postaci chłopca (w dodatku młody aktor, bodaj naturszczyk, albo ma niewiele talentu, albo jest słabo prowadzony). Słabsze toto od „Oszukanej” i mam wrażenie, że zachwyty krytków są tym samym, czym „Oscary pocieszenia” (np. dla Scorsese za „Infiltrację”) – oddaniem cesarzowi co cesarskie, mimo że w tym momencie niekoniecznie na to zasługuje. Właściwie z całego filmu warto zapoznać się tylko z nominowaną do Złotego Globu piosenką – całkiem przyjemny kawałek. Will Smith z cierpiętniczą, zbolałą miną – nieźle dawał sobie z tym radę w „Jestem legendą”, ale żeby opierać na tym cały film? Niby jest jeszcze twist fabularny, ale tak hojnie zapowiadany wcześniej, że żadną tajemnicą nie jest (albo inaczej: wyjaśnienie dopiero na samym końcu wydarzeń, dziejących się przed właściwą fabułą, nie miało być twistem… ale po co w takim razie robić z tego tajemnicę i dawkować je stopniowo?). Całość okraszona jest wątpliwym etycznie zakończeniem, które dodatkowo każe postawić pytanie, czy bohater wyświadczył bohaterce przysługę, czy tylko dołożył jej kolejną ranę. Poza tym nadmiernie rozwlekłe toto, rozgrywające się w usypiającym tempie, na siłę łzawe i nie wolne od głupotek (np. sposób weryfikacji poziomu dobroci u jednej z „duszyczek” jest, delikatnie mówiąc, idiotyczny – pracownik infolinii teoretycznie nigdy nie odpowie wyzwiskami na wyzwiska, bo polecą mu za to po wypłacie, a poza tym dość oczywiste jest, że w takiej branży furiaci nie pracują). Właściwie jedynym plusem jest aktorstwo drugoplanowe – nieźle radzi sobie Rosario Dawson, dobry jest Woody Harrelson jako niewidomy poczciwiec. Morał: łatwiej jest nakręcić przyzwoity akcyjniak niż dobry dramat – nawet jeśli jest się najbardziej dochodowym aktorem Hollywood. Czekamy więc na „ The Mark” spółki Devlin/Emmerich. Jeden z najlepszych filmów roku, najlepszych ekranizacji komiksów i najlepszych filmów superbohaterskich… a jednak o krok od klapy! No dobra, przesadzam, do klapy „Strażnikom” daleko, ale obraz Zacka Snydera nie jest takim hitem, jak chcieliby producenci. Wpływy poza USA na poziomie przeciętnym (jak na tak wysoki budżet), na forach mieszane uczucia i relacje o opuszczaniu sali… ba, sam widziałem, jak na moim seansie dwie czy trzy pary wyszły (a w kurtkach raczej nie wychodzi się do kibelka z myślą, by wrócić). Do tego krytycy i recenzenci smęcą – niska ocena na RottenTomatoes, przewijające się na portalach branżowych teksty w rodzaju „ambitnej porażki"… Oczywiście oprócz „Esensji”. My jak dotąd chwalimy i ja też murem staję za opiniami Wojtka, Piotrka i Michała – właśnie tak chciałem widzieć ten komiks w formie ruchomych obrazów. Genialnie zilustrowany muzyką, ze świetną czołówką, w której napisy wprowadzają w alternatywną historię, z dobrze wplecionymi w fabułę scenami akcji (prolog miażdży!). Ogromny plus za uwspółcześnienie scenografii, a zwłaszcza kostiumów – co prawda w obecnych niektórzy doszukują się sutkowych nawiązań do „Batmana i Robina”, ale lepsze to niż infantylne getry z komiksu. Nie zabrakło drobnych niedociągnięć: zmiana zakończenia jest średnio sensowna (raczej wszyscy rzuciliby się na Amerykę niż padali jej w ramiona), a film zdaje się nieco rozwlekły – w pierwszej części struktura narracji jest trochę za bardzo komiksowa z częstym mieszaniem planów czasowych, a w drugiej trochę za dużo jest fałszywych zakończeń. Mam też mieszane uczucia do przerysowanej przemocy (tak, wiem, komiks był brutalny, ale jednak można było się obyć bez dosłownych obrazów) i przedstawiania bohaterów z nadludzką siłą (choć z drugiej strony uatrakcyjnia to sceny walki). Nie jestem pewien też – wychodzi na to, że trzeba przypomnieć sobie pierwowzór – czy nie zmieniło się trochę przedstawienie Nocnego Puchacza bis i Jedwabnej Zjawy bis: na bardziej nieczułych na zbrodnie w otoczeniu i popełniane przez ich kolegów (Rorschach). Wszystko to jednak nie przeszkadza „Strażnikom” być niesamowitym widowiskiem i niemalże doskonałą ekranizacją komiksu, przy oglądaniu której już od samego początku na twarzach fanów pojawia się uśmiech na widok znajomych scen. Czekamy na wersję reżyserską! Slumdog. Milioner z ulicy (100%) Naiwna historyjka, oszukańcze – jak chce wielu – przedstawienie Indii z ich problemami, a jednocześnie piękna bajka z gatunku „rigs to rajah” (czyli po polsku: „od pucybuta do milionera”). Wzrusza, trzyma w napięciu i bawi – m.in. dzięki dobrym zdjęciom i słusznie nagradzanej muzyce. No i pomysł też niebanalny zarówno na uwspółcześnienie pomysłu na dojście do milionów, jak i na sam sposób opowiadania, gdzie poszczególne pytania quizu odpowiadają elementom biografii bohatera. Pisane wam jest zobaczyć ten film – koniecznie! O czym jest ten film? Niby o kobiecie dochodzącej prawdy, ale i o kilku innych rzeczach – osobistym dramacie, nieczułej biurokracji, wykorzystywaniu „psychuszek” jako formy kontroli nad społeczeństwem, o psychopatycznych mordach, poczuciu winy za psychopatyczne mordy, zasadności kary śmierci… I tak dalej, i tak dalej. Eastwood chciał upchnąć tu nazbyt wiele i w efekcie film się rozłazi, dezorientuje widza zmieniającymi się wątkami i nudzi – bo żadnego z nich nie opowiada porządnie. Tak jakby reżyser zapomniał, że nie robi kroniki dokumentalnej – całość bowiem jest oparta na prawdziwych wydarzeniach – ale film fabularny. Mimo, że Angelina wbrew ocenom Akademii nie prezentuje tu jakiegoś wysublimowanego aktorstwa, grając głównie rozmazanym makijażem i wychudzonym ciałem, „Oszukana” mogłaby być niezła jako jednostkowy dramat samotnej matki – borykającej się zarówno ze stratą syna, jak i nieczułością organów ścigania. W momencie gdy przez całą drugą połowę długiego filmu pokazuje się brutalne mordy albo psychopatę realistycznie dyndającego na szubienicy, ten pierwszy, podstawowy wątek umyka gdzieś w cień. Nie zabrakło też kilku innych błędów biorących się właśnie z nagromadzenia wątków – choćby bardzo uproszczony rysunek postaci drugoplanowych. W sumie: nie warto, mimo pieczołowicie oddanej scenerii lat 20. XX wieku. Jak można zrobić aż tak przewidywalny film? Zastanawia mnie to cały czas. Tu nawet nie chodzi o fabułę jako całość, ale poszczególne fragmenty, zachowania postaci – widzimy właściwie od początku nie tylko cel tej drogi, ale wiemy też, za który róg historia w danym momencie skręci. Tak jak napisała Ewa Drab – film garściami czerpie z królujących ostatnio schematów i nawet jeśli w kilku miejscach ciężko nazwać to plagiatem, to jednak uczucie déjà vu – i znużenia oglądaniem tego samego – pozostaje. Poza tym głupie to niemożebnie, więc nie warto nawet dla kilku fajnych rozwałek. Nie przepadam za Coenami z ich czarnym humorem, ale „Tajne przez poufne” było akurat w sam raz – i śmieszne, i inteligentne, i zjadliwo-satyryczne. A humor bierze się stąd, że film Coenów to satyra na głupotę, a z tej zawsze fajnie się pośmiać. Zarówno z tej najbardziej widocznej, prezentowanej przez wyluzowanego i doskonale bawiącego się Brada Pitta, ale i tej kryjącej się głębiej, w ludziach zdawałoby się inteligentnych, piastujących przecież wysokie stanowiska w ważnych agencjach rządowych. A może cały ambaras bierze się stąd, że próbują kombinować – zamiast cieszyć się z tego, co jest, różnymi bardzo dziwnymi sposobami chcą zagarnąć sobie jeszcze więcej? Świetne aktorstwo rekompensuje nawet zwalniającą czasem akcję. 
|