W kolejnej edycji Subiektywnego Przegląd Filmów spotkacie między innymi amerykańskiego prezydenta, chińskiego cesarza, Jeta Li w dobrej formie i Brendana Frasera powyżej poziomu żenady.
SPF – Subiektywny Przegląd Filmów (2)
[ - recenzja]
W kolejnej edycji Subiektywnego Przegląd Filmów spotkacie między innymi amerykańskiego prezydenta, chińskiego cesarza, Jeta Li w dobrej formie i Brendana Frasera powyżej poziomu żenady.
SPF, czyli Subiektywny Przegląd Filmów to cykl realizujący dokładnie to, co określa jego tytuł – autorzy „Esensji” przedstawiają swoje opinie na temat niedawno obejrzanych filmów. Każdy tekst będzie dzielony na cztery części. Jutro omawia produkcje, które niedługo wejdą na ekrany naszych kin, Dziś przedstawia filmy, które właśnie pojawiły się w Polsce, Wczoraj to produkcje nieco starsze, ale jeszcze obecne w kinach, a DVD – jak łatwo się domyślić – ukazuje filmy dostępne na płytach.
Epopeja niekoniecznie narodowa, a przynajmniej dla osoby nieznającej historii Chin problemem jest doszukanie się jakiegoś przekazu historiozoficznego. Ale chyba i nie to było celem, a raczej przedstawienie studium jednostki dręczonej przez demony odpowiedzialności za innych. I punkt wyjściowy wcale niegłupi, tyle tylko, że rozciągnięcie tego pomysłu na dwugodzinny film nie wyszło. Niektóre wątki porażają idiotycznością, a większość pomysłów rozśmiesza poziomem wydumania i nieprawdopodobieństwa – przynajmniej bez przepuszczenia przez filtr tłumaczący „z chińskiego na holyłódzkie”. Poza tym, co prawda, jest całkiem nieźle: Jet Li pokazuje kilka min więcej niż zwykle, krew leje się strumieniami, nieliczne sceny walk Jeta są jak zwykle na najwyższym poziomie, a niektóre obrazki – na przykład tytułowi starcy, panowie wojny decydujący o życiu i śmierci dziesiątek ludzi – są bardzo klimatyczne i skłaniające do myślenia. W sumie nie wystarcza to jednak, żeby całkowicie zrekompensować mielizny fabuły i niedostatki reżyserii (dłużyzny!). Ujdzie jako odtrutka na „Księżniczkę i wojowników”.
Fajna współczesna bajka, niestety w dużej mierze skopana realizacyjnie. „Inkheart” ma niezłych bohaterów, bohater pomysł wyjściowy (bohater ma umiejętność przywoływania do naszego świata postaci i przedmiotów z książek) i kilka scen nieźle wygrywających ten temat, czyli porozrzucanych tu i ówdzie gadżetów na zasadzie „zgadnij z jakiej to książki”. Film ma też bardzo dobre otwarcie: zagadka wciąga, a klimat szwajcarskich uliczek i pojawiającego się na nich tajemniczego, poznaczonego bliznami mężczyzny zapowiada dobrą zabawę, a niedługo potem okazuje się, że historie jest pełna odwołań do takich apologii czytelnictwa jak np.: „Niekończąca się opowieść”. Jeśli dodać do tego wyjątkowo nieirytującego – zresztą grającego oszczędnie bo i fabularnie usuniętego w cień – Brendana Frasera i dobrą rolę Paula Bettany’ego (który ma do odegrania ciekawą postać), wszystko byłoby cacy. Niestety cacy nie jest reżyser, który niektóre wątki chyba na siłę przeniósł z książki, mimo, że w krótszym z założenia filmie nie mają one zbytniego sensu. Do tego w pewnym momencie logika akcji zaczyna mocno szwankować – tu już nie jestem w stanie stwierdzić, czy to wina reżysera czy pisarki – i niektóre wydarzenia popychające akcję do przodu to deus ex machina czystej wody, na których sensowność zżymać się będą zapewne nawet młodsi widzowie. Ale mimo wszystko fajnie się to ogląda, w kilku miejscach opowieść ma urokliwy klimat, scenerie włoskich wzgórz są prześliczne, przesłanie niegłupie, a bohaterowie sympatyczni. W końcu jakiś projekt Brendana Frasera, który wznosi się powyżej poziomu żenady.
Nierówny, a w efekcie zaledwie przeciętny. Nierówny w nastroju i w treści: ni to dramat polityczny, ni to biografia, ni to satyra, ni to próba obiektywnego przedstawienia jednego z najważniejszych amerykańskich prezydentów ostatnich dekad. Stone próbuje w jednym filmie zawrzeć wszystko naraz: opowiada o dziesiątkach zdarzeń na przestrzeni całego dorosłego życia Busha, a jednocześnie połowę filmu niepotrzebnie poświęca wojnie w Iraku (owszem, zapewne to zdarzenie najbardziej ciążące na ocenie historycznej prezydenta, ale z punktu widzenia rozwoju bohatera, czy nawet biograficznej rzetelności, dochodzenie do prezydentury czy reakcja po 9/11 są równie istotne – a właściwie ich tu nie ma). Przedstawia Busha jako niezbyt rozgarniętego klauna, a jednocześnie próbuje sugerować, że jego prostota jest szlachetna i to otoczenie prezydenta odpowiada za wypaczenie jego wizji. Wszystkie te skrawki nie są zszyte w żadną całość, z filmu nie wyłania się jednolity obraz człowieka – jakikolwiek by on nie był. Stone grzeszy też łopatologią: jego film jest do bólu ilustracyjny, stosowane środki, symbolika, zmiany planów czasowych (wydarzenia z przeszłości służą wyjaśnianiu współczesnych zdarzeń i wyborów) – wszystko to składa się na modelowy film propagandowy, który powinien trafić nawet do niepiśmiennej latynoskiej sprzątaczki (oczywiście gdyby stał za „W.” jakikolwiek spójny przekaz). Zdecydowanie zbyt długi i fragmentaryczny, często nużący, nie spada poniżej progu przyzwoitości tylko dzięki świetnej roli Josha Brolina (drugi plan też daje sobie dobrze radę) i kilku zgrabnym scenom oraz wątkowi, który od biedy można uznać za przewodni (co prawda nie wiedzieć czemu), czyli trudnościom w dogadaniu się Busha juniora z ojca. Ale nawet mimo to film niekoniecznie godny uwagi.
Ciekawy przypadek Benjamina Buttona (90%)
Śliczna, wzruszająca bajeczka, wbrew wynikom głosowania członków Akademii bardzo oskarowa w duchu. Choćby dlatego, że jest przekrojem przez XX-wieczną historię USA, podobnie jak „Forrest Gump” – choć w dużo mniejszym stopniu, bo Benjamin jest tylko widzem a nie uczestnikiem wydarzeń. Poza tym jest przesłanie o akceptacji siebie i innych, a także nastrojowe rozważania o akceptacji starzenia się i idącą za tym samotnością – wszystko to doprawione dramatyczną, bo nie do końca spełnioną miłością, i wrzucanymi z precyzją chirurga momentami komediowymi. A jednak ogląda się to nadzwyczaj dobrze, oczywiście raczej jako czysto eskapistyczną, kolorową baśń niż film na poważnie skłaniający do refleksji. Zresztą, przecież kino powinno nie tylko robić ferment w mózgu, ale też bawić i wzruszać, a to „Ciekawy przypadek…” robi doskonale.
Jak stracić przyjaciół i zrazić do siebie ludzi (60%)
Tak się kończy jak chce się oprzeć cały film tylko na talencie komediowym Simona Pegga – kilka scenek jest fajnych, ale całość ani specjalnie nie bawi ani wzrusza. To ostatnie jest zresztą chyba jednym ze źródeł problemu: zamiast bezpretensjonalnej zgrywy jak w przypadku „Hot Fuzz”, tutaj pojawiają się dość kiepsko przedstawione wątki miłosne i satyryczne (na dziennikarstwo). Obejrzeć można, ale niekoniecznie trzeba.
Mumia: Grobowiec Cesarza Smoka (30%)
Zdecydowanie najgorszy odcinek cyklu i całkowite już skopanie całkiem przyjemnie zapowiadającego się odświeżenia formuły „Indiany Jonesa”. W trzeciej odsłonie przygód z mumiami właściwie w ogóle nie czuć już ducha przygody, odkrywania tajemnic z przeszłości, zagrożenia nieznanym. I to wcale nie dlatego, że Maria Bello jest o kilka klas gorsza od Rachel Weisz, że przeniesiono akcję z Egiptu do Chin, ani też nie dlatego, że dramatyzm wątku cesarza w porównaniu do miłości Imhotepa i Anck-Su-Namum jest wyjątkowo płytki. Po prostu nie podołał scenariusz: trzecia „Mumia” to durnowaty festiwal fajerwerków CGI, które atakują widza z każdej strony (zrealizowane są zresztą poprawnie, ale nie wprowadzają żadnej nowej jakości), ale w żaden sposób nie udaje im się załatać scenariuszowych dziur i mielizn.
Dustin Hoffman w zwykłej, wysokiej formie, partnerujący mu aktorzy również nieźle sobie radzą – w czym więc problem? Ano w całej reszcie. Po pierwsze „American Buffalo” to zekranizowana sztuka teatralna i reżyser bardzo stara się żeby uciec od teatralnej jedności miejsca i czasu akcji, na przykład… każąc bohaterom ciągle chodzić, siadać, wstawać itp. Oczywiście wygląda to niesamowicie sztucznie i nie zmienia faktu, że całość i tak rozgrywa się w jednym pomieszczeniu. Po drugie sama historia nieudaczników planujących skok rabunkowy ani ziębi ani grzeje – postacie są miałkie, mimo ton dialogów słabo zarysowane i umotywowane, nie przechodzące ewolucji, a z fabuły wieje nudą (bo oczywiście żadnego skoku, wbrew temu co chciałby wmówić kupującym płytę dystrybutor, nie ma – film to bardziej historia jego planowania, czyli rozmowy, rozważania, dywagacje, pogawędki…). Jak będę chciał teatru, to pójdę do teatru.
