Kolejna odsłona serii filmowych mini-recenzji. Tym razem przeciętny Marc Abraham i jeszcze przeciętniejszy Tom Tykwert, ale za to genialny J.J. Abrams i aż cztery recenzje filmów dostępnych na DVD.
SPF – Subiektywny Przegląd Filmów (4)
[ - recenzja]
Kolejna odsłona serii filmowych mini-recenzji. Tym razem przeciętny Marc Abraham i jeszcze przeciętniejszy Tom Tykwert, ale za to genialny J.J. Abrams i aż cztery recenzje filmów dostępnych na DVD.
SPF, czyli Subiektywny Przegląd Filmów to cykl realizujący dokładnie to, co określa jego tytuł – autorzy „Esensji” przedstawiają swoje opinie na temat niedawno obejrzanych filmów. Każdy tekst będzie dzielony na cztery części. Jutro omawia produkcje, które niedługo wejdą na ekrany naszych kin, Dziś przedstawia filmy, które właśnie pojawiły się w Polsce, Wczoraj to produkcje nieco starsze, ale jeszcze obecne w kinach, a DVD – jak łatwo się domyślić – ukazuje filmy dostępne na płytach.
Szkolny wręcz w konstrukcji dramat, przypominający bardziej produkcje telewizyjne: kochająca się rodzina, której powija się noga, a jeden z jej członków (ojciec) wpada w uzależnienie (tym razem nie alkohol ale obsesja powodowana kradzieżą wynalazku). Plus bezduszni bogacze i krwiopijcze wielkie firmy marzące tylko o tym by oszukiwać domorosłych geniuszy. Rzecz to w gruncie rzeczy banalna, fabularnie miejscami niewiarygodna (brak wyjaśnień i motywacji kilku zdarzeń – choćby odejścia żony, zwłaszcza że, nie wiadomo skąd co prawda, rodzina radziła sobie wręcz wyśmienicie finansowo), choć pomysł był niegłupi. W założeniu miał pokazywać walkę o uznanie patentów na pierwszy rzut oka niewiarygodnych – wynalazków nie będących efektem miesięcy pracy, ale jednego, tytułowego przebłysku geniuszu. Szkoda tylko, że w filmie właściwie nie znaleziono na to miejsca, a rozgrywający się na sali sądowej finał to sztampa pełna karkołomnie łopatologicznych analogii i płomiennych mów. Film ratuje miła dla ucha muzyka i przyzwoite aktorstwo pierwszoplanowe Grega Kinneara i drugoplanowe Alana Aldy. W efekcie ogląda się to bez bólu, ale na koniec seansu pojawia się pytanie: po co?
Nie jestem wielkim fanem „Gwiezdnej wędrówki”, ale J.J. Abrams kupił mnie całkowicie. Początek co prawda zapowiada się średnio fabularnie, ale dalej jest o wiele lepiej. Przepis na sukces? Akcja, akcja i jeszcze raz akcja. Ale nie w postaci śmigających po ekranie z prędkością światła postaci, o nie, choć i tego nie braknie (vide: zupełnie współczesna bijatyka dwóch bohaterów, gdzie zamiast trzymania gardy jest okładanie się łokciami à la Jason Bourne). U Abramsa akcja to ciągłe dzianie się: pojawiają się nowi bohaterowie, pomiędzy starymi rodzą się napięcia, co chwilę zmieniamy plan akcji przenosząc się do „złych”, co raz pojawia się nowa informacja o zagrożeniu, co kilkanaście minut następuje zwrot akcji. No dobra, może trochę przesadzam, ale na tym filmie naprawdę nie sposób się nudzić, nawe obowiązkowe scenki nostalgiczno-miłosno-rodzajowe pełne pompatycznie wygłaszanych morałów, są krótkie i wcale nie tak pompatyczne.
Do tego twórcy filmu znakomicie połączyli dwie rzeczy: reboot i odchodzenie od tego co już wiemy o serii (stosując genialny w swej prostocie trik, znany każdemu, kto oglądał „Powrót do przyszłości 2”) z nawiązaniami do tej, bądź co bądź dla wielu klasyki. Nawet dla osoby średnio zorientowanej, która wychowywała się bardziej na „Następnym pokoleniu”, a starą załogę kojarzy bardziej z filmów (i to nie wszystkich) niż z serialu, gęba wykrzywia się w uśmiechu gdy pojawiają się Sulu, McCoy czy Chekov (wbrew zachwytom Konrada Wągrowskiego uważam Simona Pegga i jego ewokowatego pomagiera za pomyłkę i próbę wprowadzenia określonego typu humoru na siłę – zupełnie wystarczyłoby niekrzesanie Kirka, jego kontrast ze Spockiem i prześmieszny akcent Chekova), a Spock wygłasza wulkańskie pozdrowienie najpierw w okolicznościach zaskakujących, a później w sposób wzruszająco wręcz kanoniczny. Oczywiście „Star Trek” wciąż jest wakacyjnym blockbusterem, w którym określony kierunek fabuły i określone zdarzenia ważniejsze są od drogi, którą się do nich dochodzi. Po głębszym zastanowieniu można się przyczepić do wielu rzeczy: a to, że matka Kirka gdzieś znika, a to, że Romulanie wiedzieli gdzie pojawi się Spock i cierpliwie czekali 25 lat, a to, że zupełnie zignorowali Spocka na pokładzie Enterprise, czy – wreszcie – będąc, chyba, na statku górniczym świadkiem zupełnie przypadkowym zniszczenia swojej planety, nagle, w ciągu kilku minut zamieniają się w ogromny krążownik bojowy niszczący bez żadnego problemu i refleksji USS Kelvin. Sęk tylko w tym, że błędy te dostrzega się już dobre kilka godzin po seansie – w trakcie naprawdę nie ma na to czasu.
I jeszcze słowo o warstwie wizualnej – „Star Trek” kojarzy mi się trochę z intrami do gier komputerowych, ale to pozytywna konotacja, bo efekty są wyważone, nie rażą blue-screenem jak w nowych „Gwiezdnych wojnach” ani też nieporadnością. Tak naprawdę to bardzo dawno nie widziałem już takich porządnych kosmicznych „plenerów”. Polecam każdemu – i fanom, i laikom
Tak jak pisali tetrycy: właściwie jedyne czym film się wyróżnia, to ładna oprawa wizualno-dźwiękowa: zimne kolory, stylowe ujęcia i niepokojąca muzyka tworzą fajny klimat, trochę w stylu retro. Szkoda, że samo clou, czyli fabuła pozostawia do życzenia. Mimo, że koncept by tym „złym” była wielka instytucja finansowa jest bardzo na czasie, niewiele z tego wynika. Bank nie jest anonimowym molochem z rozproszoną odpowiedzialnością – zły właściwie jest tylko jego ścisły zarząd, który widzimy na ekranie równie często co przesadnie nieświeżego i nieogolonego Clive’a Owena. Bank nie zajmuje się szachrajstwem finansowym, tylko jakimiś przekrętami zbrojeniowo-politycznymi (więcej ekonomii było już w „Casino Royale”). Wreszcie, całość jest zupełnie oderwana od tła i od rzeczywistości – bohater jest samotnym szeryfem, bank jest bandziorem na czarnym koniu i właściwie nikt nie zwraca na nich specjalnej uwagi. A poza tym, gdzieś od połowy filmu postacie zaczyną więcej gadać niż działać, choć kilku niegłupich scen, z strzelaniną w muzeum (właściwie jedyną porządną sceną akcji) na czele, nie sposób filmowi odmówić. Ale to za mało by ten dwugodzinny, niepotrzebnie rozciągnięty film skwitować czymś więcej niż wzruszeniem ramion.
Kiepścizna w klasycznym Carreyowskim stylu. Jim jest już trochę za stary na zabawę swoją już-nie-całkiem-gumową twarzą, ale wciąż z uporem maniaka próbuje to robić. Zgodnie ze współczesnym trendem film to nie tylko komedia idiotyzmów jak „Głupi i głupszy”, ale komedia romantyczna jak „Ja, Irena i ja”. Sam pomysł zły nie jest, ale już głupkowaty sposób w jaki przedstawiono początkowe sztywniactwo i malkontenctwo bohatera woła o pomstę do nieba. Na takiej podstawie ciężko cokolwiek zbudować, więc i późniejsza przemiana tej postaci nieszczególnie wzrusza, a przesłanie o aktywnym kształtowaniu swojego życia jest dokładnie tym co zostało zaprezentowane na ekranie – mantrą powtarzaną przez samozwańczych guru sprzedających poprzez telezakupy swoje cudowne audycje czy książki obiecujące powszechną szczęśliwość i bogactwo (choć grający takowego Malcom McDowell prezentuje się całkiem fajnie).
Miła bajeczka na której można pokładać się ze śmiechu – powodowanego trochę inaczej niż w oklepanych już „Shrekach” i „Madagaskarach”. Rzecz w tym, że „Piorun” to jedna z wcale nie tak wielu udanych satyr na kino, zrozumiałych dla szerokiej publiczności, a nie tylko dla hermetycznej grupy „insiderów”. A rzecz druga, że milusi główny bohater i jego pani spodobają się dzieciom, a szalony chomik i spora część żartów – dorosłym. W przypadku produkcji DreamWorks mam bowiem wrażenie, że wcale już do dzieci nie są kierowane. Kolegę Orlińskiego, który w notce tetrycznej bał się pixaryzacji Disneya spieszę uspokoić, że nadchodząca „The Princess and the Frog” zapowiada się wręcz do bólu klasycznie. Czy to dobrze? Dla maluchów na pewno tak, ale ja nie będę nic miał przeciwko takiemu „Piorunowi 2”.
Ładny wizualnie film kostiumowy, który jednak posuwa się trochę za daleko w paralelach do współczesności. Nie mówię o oczywistych nawiązaniach do biografii Lady Di, bo akurat odkrycie tego historycznego podobieństwa można poczytywać filmowi za zaletę. Gorzej, że postać Georgiany jest skrojona na dzisiejszą buntowniczkę, prezentuje postawy i dążenia – w których jest bardzo pewna i które uważa za oczywiste – właściwe młodej kobiecie z początków XX, a nie końca XVIII wieku. Podkreśla to sposób grania Keiry Knightley, która nazbyt często prezentuje „luzackość” podobną tej z „Piratów z Karaibów”. Rozczarowuje też Ralph Fiennes, który dostał do odegrania postać wyciętą z szablonu, zbudowaną na zasadzie opozycji, by podkreślić wyzwolenie (i słusznoszność dążenia do niego) Georgiany. W sumie film raczej nudzi.
Jak pisałem przy okazji
recenzji „Spotkań na krańcach świata” zdecydowanie wolę Herzoga twórcę fabuł niż Herzoga-dokumentalistę. „Operacja Świt” nie jest może arcydziełem i bardzo widoczna tu maniera Herzoga i jego odwołania do wcześniejszych filmów, mogą czasem męczyć (a nie zaznajomionych z jego twórczością dziwić), co nie zmienia faktu, że reżyserowi udał się całkiem przyzwoity dramat wojenny. Oczywiście w wersji nie batalistycznej, a „obozowej” – bo właśnie o więźniach obozu w Laosie film opowiada i całkiem dramatycznie oddaje ich los: tłamszonych psychicznie, torturowanych, pozbawianych nadziei. Zresztą po „Imperium słońca” Christian Bale dobrze się odnajduje w klimatach „obozowych” i tutaj, wychudzony prawie jak w „Mechaniku” zalicza dobry występ. Co nie zmienia faktu, że przyklejone na siłę optymistyczne zakończenie psuje efekt całości.
