Co dość łatwo dało się przewidzieć, sale na seansach „Aniołów i demonów” zostały wypełnione po brzegi. Naturalna ciekawość tego, jaki ciężar będzie miała opowieść oparta na kolejnej książce Dana Browna, zadziałała magnetycznie. I chyba niewielu widzów będzie sobie pluło w brody, że tej ciekawości uległo.
Dżinn w akceleratorze
[Ron Howard „Anioły i demony”, Dan Brown „Anioły i demony” - recenzja]
Co dość łatwo dało się przewidzieć, sale na seansach „Aniołów i demonów” zostały wypełnione po brzegi. Naturalna ciekawość tego, jaki ciężar będzie miała opowieść oparta na kolejnej książce Dana Browna, zadziałała magnetycznie. I chyba niewielu widzów będzie sobie pluło w brody, że tej ciekawości uległo.
Ron Howard
‹Anioły i demony›
EKSTRAKT: | 70% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Anioły i demony |
Tytuł oryginalny | Angels & Demons |
Dystrybutor | UIP |
Data premiery | 15 maja 2009 |
Reżyseria | Ron Howard |
Zdjęcia | Salvatore Totino |
Scenariusz | Akiva Goldsman, David Koepp |
Obsada | Tom Hanks, Ewan McGregor, Ayelet Zurer, Stellan Skarsgård, Pierfrancesco Favino, Nikolaj Lie Kaas, Armin Mueller-Stahl, Cosimo Fusco, Rance Howard |
Muzyka | Hans Zimmer |
Rok produkcji | 2008 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 140 min |
WWW | Strona |
Gatunek | thriller |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Na początku lojalne ostrzeżenie: niniejszego tekstu nie powinny czytać osoby, które filmu jeszcze nie obejrzały.
Po głośnym komercyjnym sukcesie „Kodu da Vinci” ekipa filmowa kierowana przez Rona Howarda powróciła do sylwetki Roberta Langdona, eksperta od symboli, znawcy tajnych bractw i sekt, popularyzatora i eksploratora spiskowej teorii dziejów. I na pożywce, jaką stanowi fabuła książki „Anioły i demony”, przy użyciu znakomitego rzemiosła filmowego – aktorzy (Tom Hanks i Stellan Skarsgard), efekty specjalne, świetny montaż i praca kamer, muzyka (Hans Zimmer), dobre tempo akcji – stworzyli całkiem przyzwoite rozrywkowe kino. Co warto odnotować, mimo powszechnych, choć nie tak głośno artykułowanych, jak poprzednio, obaw, warstwa niekorzystna dla rzymskiego Kościoła nie jest w nim ani specjalnie gruba, ani przesadnie dyskusyjna (w odróżnieniu od „Kodu”, pod obydwoma względami).
Poza krótkim wprowadzeniem umiejscowionym w szwajcarskim CERN-ie i w Stanach Zjednoczonych, na uniwersytecie Harvarda, akcja filmu rozgrywa się w Rzymie i w Watykanie, co zresztą zapewnia filmowi niezwykły urok, a scenom stosowny nastrój (rzecz dzieje się w okresie szczególnym, bo podczas konklawe). W CERN-ie ginie profesor Leonardo Vetra, ksiądz, który chwilę wcześniej, trochę boczkiem, niejako przy okazji, podczas jednego z eksperymentów przeprowadzanych przy użyciu Wielkiego Zderzacza Hadronów (Large Hadron Collider), razem ze swoją asystentką, Vittorią Vetrą (w tej roli izraelska aktorka Ayelet Zurer) dokonał czegoś jak dotąd nieosiągalnego dla nauki: schwytał w specjalnych pułapkach magnetycznych znaczącą ilość antymaterii (próbkę mierzoną w gramach). Na jego piersi morderca wycina napis „Illuminati”, wykonany w formie ambigramu – napis można czytać również wtedy, gdy się go przewróci „do góry nogami”, co ma rzekomo honorować zamiłowanie Galileusza, jednego z członków tej organizacji, do symetrii. Wkrótce potem ktoś porywa czterech kardynałów uczestniczących w rozpoczynającym się właśnie w Watykanie konklawe, tych mających największe szanse na wybór, po czym przysyła Gwardii Szwajcarskiej film, w którym zapowiada, że porwani zostaną straceni „na ołtarzach nauki” w godzinnych odstępach. Tyle bowiem czasu będzie trzeba, by wyczerpały swą moc akumulatory zasilające pojemnik z magnetyczną pułapką trzymającą wykradzioną z CERN-u antymaterię na uwięzi, skutkując jej anihilacją z otaczającymi ją cząstkami koinomaterii budującymi pojemnik, co w efekcie da potężną eksplozję czystej energii. I właśnie wtedy do akcji wkracza Robert Langdon, poproszony o pomoc przez oficera włoskich karabinierów strzegących Watykanu, mimo zdecydowanej niechęci, jaką darzy niesławnego symbolistę komendant czuwającej nad bezpieczeństwem papieża Gwardii Szwajcarskiej, Richter (w tej roli Stellan Skarsgard).
Akcja rusza z kopyta, gdy Langdon poprawnie interpretuje pewne sugestie zawarte w przesłanym przez sprawców nagraniu video, sugerujące, że każdy z kardynałów będzie stracony na jednym z ołtarzy rzymskich kościołów tworzących „Ścieżkę Oświecenia”, poświęconych czterem żywiołom: Ziemi, Powietrzu, Ogniowi i Wodzie. Informacje o tym, który z kościołów jest pierwszym węzłem tej ścieżki, Langdon znajduje w dziele Galileusza przechowywanym w Tajnym Archiwum Watykanu. Drogę do kolejnych świątyń wyznaczają znajdujące się w nich posągi aniołów i świadomość tego, że ołtarze mają być w jakiś sposób związane ze wspomnianymi czterema żywiołami. Zaczyna się wyścig z mordercą i z czasem, z początku sromotnie przegrywany. W tle trwają obrady „pod kluczem”.
„Anioły i demony” zostały zrealizowane w znakomitym stylu, z wysokim, właściwie nie spadającym tempem akcji, bardzo dobrze pokazując, jak potężnym i użytecznym narzędziem jest dziś dla sztuki filmowej technika komputerowa. Podczas seansu naprawdę rzadko kiedy widz może odczuć, że ekipa Rona Howarda nie dostała zgody na kręcenie zdjęć ani na terenie Watykanu, ani też we wnętrzach czy w otoczeniu poszczególnych kościołów tworzących „Ścieżkę Oświecenia”. Troszkę podratowała ich konspiracja (jak to zgrabnie ujął reżyser w jednym z wywiadów: „Nie filmowaliśmy w Watykanie… oficjalnie. Bo kamery potrafią być bardzo małe.”), tym niemniej większość zdjęć z szerokiego planu (plac przed Bazyliką Świętego Piotra) tudzież z wnętrz zabudowań Watykanu (kaplica sykstyńska, Bazylika, katakumby, apartamenty papieskie, pomieszczenia Gwardii Szwajcarskiej) została wykonana w Los Angeles, przy użyciu pełnowymiarowych makiet.
Dan Brown
‹Anioły i demony›
Sekwencje otwierające film, obrazujące proces rozruchu, a potem pracę Wielkiego Zderzacza Hadronów, rozpędzanie cząstek do prędkości bliskich prędkości światła, same zderzenia, działanie detektorów, itd. – wgniatają w fotel. Podobnie jest z eksplozją antymaterii, która ma miejsce w śmigłowcu unoszącym się nad Bazyliką – wspaniała rzecz, zwłaszcza wielka kopuła zaprojektowana przez Michała Anioła wśród kłębów pyłu waląca się w dół, wprost na górujący nad konfesją św. Piotra barokowy baldachim Berniniego. Chociaż ta sama efektowność potrafi dawać owoce cokolwiek irytujące. Do tej kategorii zaliczam demolkę wykonaną w starannie, elegancko, nowocześnie i ze smakiem urządzonym archiwum watykańskim. Jakoś tak coś się we mnie burzyło na widok pełnego rozmachu wandalizmu.
Sama fabuła to oczywiście do bólu ograny standard – spisek, który ma na celu zachwiać posadami wielkiej instytucji rzymskiego Kościoła, wstrząsnąć ludzkością, wygrać jej tuż nad uchem złowieszcze memento, wreszcie pchnąć historię na nowe tory, gdzie nie będzie miejsca na tolerancję dla zbyt ekspansywnej nauki, gdzie pytanie „Po co?” więcej będzie ważyć niż pytanie „Jak?”. Bohater, będący czarnym charakterem całej tej opowieści, próbuje zatem wskrzesić starego wroga Kościoła i pokazać, jaki jest niszczycielski i okrutny. A sam scenariusz tego osobliwego zamachu zostaje napisany tak, by dało się go zatrzymać „tuż na skraju przepaści”, gdy – mówiąc przenośnią – zegar wyświetli na cyferblacie dwie sekundy przed godziną zero. I to w sumie tyle.
To byłoby tyle, gdyby nie fakt, że Dan Brown konstruuje swoją fabułę – jaka ona jest, taka jest – wokół problemu, który bynajmniej nie jest echem przeszłości i w żadnym razie nie stanowi pola zmagań z jakimś tajnym, skrytym stowarzyszeniem, lecz wręcz przeciwnie – dzisiaj, na naszych oczach jest on rozgrywany jawnie i otwarcie. Efektowność poszczególnych fragmentów „Aniołów i demonów” będąca owocem sprawności warsztatowej twórców filmu przykrywa i z dużym powodzeniem odwraca uwagę widza od dość sztampowej fabuły – i to dobrze – ale chyba także i od kwestii zasługującej na daleko intensywniejszy namysł, niż ma to miejsce w filmie (a prawdę powiedziawszy, tego namysłu nie ma tam w ogóle, jest sporo tandetnych i wyświechtanych uwag rzuconych tu i ówdzie w pojedynczych scenach).
Myślę, że przy tej okazji, polecając sam film jako dobry rozrywkowy produkt, ze świetnym klimatem, warto się nad owym problemem pochylić na nieco dłużej.
Sami Iluminaci są w filmie obecni tylko duchem i garścią symboliki. Nie ma tu faktycznie istniejącego stowarzyszenia trwającego przez wieki, posiadającego strukturę, wytyczone cele, złożonego z ludzi na tyle wpływowych, by można było próbować je zrealizować. Jest pozostałość po nich, idea zemsty, echo czasów, kiedy starcie między religią a nauką wygrywała ta pierwsza, często czyniąc to w sposób, którego we współczesnych czasach wolności ducha i dociekań nie sposób nazwać inaczej, jak zbrodniczym. I to właśnie jest motorem napędowym całej intrygi: konflikt między religią a nauką, zarówno ten z przeszłości, jak i ten rozgrywany aktualnie. Ale czy taki konflikt faktyczne istnieje? Czy nie jest on raczej dawno już nieaktualnym, choć niezwykle żywotnym, trudnym do zwalczenia przesądem? Niestety, nie ma jednej, obiektywnej odpowiedzi na to pytanie. Widziałbym dwa powody tego stanu rzeczy.
Pierwszy to kłopot ze stworzeniem teorii tłumaczącej powstanie Wszechświata (a to właśnie, Wielki Początek, jest areną starć najgorętszych i najmocniej religii dotykających, daleko bardziej niż kwestia manipulacji genetycznych, zapłodnień in vitro, itp.). Jak wiadomo, strona reprezentowana przez religię konsekwentnie – z przyczyn oczywistych – trzyma się koncepcji kreacjonistycznej (życie i istnienie ma sens, początek był efektem celowego działania, istnieje stwórca, który jest absolutem, czyli nie podlega on dalszemu rozkładaniu na czynniki pierwsze, my zaś i wszystko wokół jesteśmy produktem intencjonalnego, świadomego działania). Strona, którą hasłowo można by nazwać nauką, jest w tej kwestii podzielona, a przyczyną takiego stanu rzeczy jest to, że dwie główne i dominujące koncepcje uzasadnienia faktu istnienia Wszechświata w jego obserwowalnym kształcie są równie złe. Złe w tym sensie, że obie są hipotezami o marnych szansach na przeobrażenie się w rasowe, pełnokrwiste teorie naukowe, ich istotą jest bowiem operowanie na obszarach z definicji niepenetrowalnych dla człowieka, niedostępnych dla jakiegokolwiek jego instrumentu badawczego – poza czasem i przestrzenią, w której sam jest uwięziony. Żadna z tych możliwości nie jest bardziej uprawniona ani bardziej prawdopodobna, albo inaczej: nie da się oceny, która z nich jest bardziej prawdopodobna, uzasadnić czymkolwiek poza intuicją, zmysłem estetycznym i tym podobnymi nienaukowymi przesłankami. Jak choćby wiarą i przeświadczeniem o poznawczej mocy objawień, na czym opiera swój wybór religia.