Mamy tu wszystko, co stanowiło kwintesencję poprzednich odsłon serii: walkę z przeciwnikiem, od którego jesteśmy znacznie słabsi, nieunikniony wydawałoby się los, pot, krew i łzy. W miejscu zarządzanym całkowicie przez maszyny dostajemy najbardziej ludzkie oblicze filmu i to tam odwracają się stopnie jego oceny.
Terminator: Brzydko, szybko i radośnie
[McG „Terminator: Ocalenie” - recenzja]
Mamy tu wszystko, co stanowiło kwintesencję poprzednich odsłon serii: walkę z przeciwnikiem, od którego jesteśmy znacznie słabsi, nieunikniony wydawałoby się los, pot, krew i łzy. W miejscu zarządzanym całkowicie przez maszyny dostajemy najbardziej ludzkie oblicze filmu i to tam odwracają się stopnie jego oceny.
McG
‹Terminator: Ocalenie›
EKSTRAKT: | 70% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Terminator: Ocalenie |
Tytuł oryginalny | Terminator Salvation |
Dystrybutor | UIP |
Data premiery | 5 czerwca 2009 |
Reżyseria | McG |
Zdjęcia | Shane Hurlbut |
Scenariusz | John D. Brancato, Michael Ferris |
Obsada | Christian Bale, Sam Worthington, Moon Bloodgood, Helena Bonham Carter, Anton Yelchin, Bryce Dallas Howard, Common, Jane Alexander, Michael Ironside, Michael Papajohn, Terry Crews, Roland Kickinger |
Muzyka | Danny Elfman |
Rok produkcji | 2009 |
Kraj produkcji | Niemcy, USA, Wielka Brytania |
Cykl | Terminator |
Czas trwania | 115 min |
WWW | Strona |
Gatunek | akcja, SF, thriller |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Jeszcze przed seansem nowego „Terminatora” układałem w myślach pierwsze słowa recenzji, całkowicie różne od obecnych. Krytycy poważni bardzo i ci poważni mniej, odbierali film w różnych kontekstach, zazwyczaj kompletnie mi obcych lub mało istotnych. Liczyłem na polemikę, świadom dwóch sprzecznych wariantów: albo coś zostało pominięte i prosty widz może mieć odmienne zdanie, albo całkowitą słuszność mieli poprzednicy i wtedy niniejszy tekst nie powinien istnieć. Istnieje dlatego, że wyszło jak zawsze, kiedy rację mają wszyscy - nie ma jej nikt.
Formuła poprzednich „Terminatorów” uległa przedawnieniu. Do tej pory mieliśmy klasyczny motyw nieznanego wkraczającego do naszego uporządkowanego świata, byliśmy u siebie w domu i do tego domu przyszło zło. Tym razem role się odwróciły, to my lądujemy w innej rzeczywistości, to my jesteśmy intruzami w świecie maszyn. Mamy do czynienia z kompletnie odmiennym strachem, zagrożenie czyha na każdym miejscu, w każdej chwili, ale to rozwiązanie bardziej wciągające tylko z pozoru. Pierwszy problem polega na tym, żeby reżyserowi uwierzyć i odnaleźć się w nowym środowisku. Drugi, znacznie trudniejszy, żeby zaproponować coś lepszego.
Łatwo powiedzieć, że „Ocalenie” nie wciąga, że po ciekawym początku (genialna walka przy helikopterze) dostajemy przeszło godzinę nudy i dopiero końcówka udowadnia, że warto było tę nudę przetrwać. Można narzekać i marudzić, ale prawdziwe wyzwanie zaczyna się w momencie, kiedy przychodzi zapytać: dlaczego? Pomysł według samych założeń jest świetny i gwarantuje posłuch: jesteśmy w roku 2018, Dzień Sądu spustoszył Ziemię, zabrał ją ludziom i oddał we władanie inteligentnym maszynom. Przepowiednie głoszone we wcześniejszych „Terminatorach” wchodzą w życie jedna po drugiej, czuwa nad tym sam John Connor, co i rusz sprawdzając stan obecny z nagraniami, które zostawiła mu matka. Garstka ludzi pozostałych przy życiu zorganizowała się w partyzancki i prowizoryczny ruch oporu, a ponieważ SkyNet nie wynalazł jeszcze maszyny do podróżowania w czasie (choć do tego momentu już nie tak daleko, skoro model T-800 właśnie wchodzi do masowej produkcji), musi pozbywać się swoich przeciwników w sposób mniej wyszukany, za to bardziej widowiskowy. I tu tkwi sedno rozważań.
Joseph McGinty Nichol, znany szerzej jako McG, nie oparł się pokusie. Miał możliwość zaprezentowania niesamowitych efektów specjalnych i zrobił to doskonale pod względem rzemieślniczo-technicznym, natomiast pogubił się całkowicie, jeśli chodzi o proporcje. Pozwolił, żeby efekty przytłoczyły cały film, spychając resztę na drugi plan, ale to zarzut mniejszej wagi. Efekty mogą przytłaczać, w takiej produkcji nawet powinny, ale tylko wizualnie. Oprócz nich widz musi otrzymać postaci z krwi i kości, wyrazistą fabułę godną sprawy, z którą można się identyfikować. W poprzednich „Terminatorach”, nawet jeśli ktoś średnio interesował się naszą przyszłością czy zapowiadaną wojną ludzi z maszynami, mógł przynajmniej kibicować zmaganiom samotnej matki, która musi ochronić syna. Atmosfera osaczenia i świadomość ludzkiej bezsilności sączyła się z ekranu i owszem - przytłaczała - ale też wywoływała emocje. W „Ocaleniu” tak się nie dzieje - nie ma komu wierzyć ani kim się przejmować, los ludzi zgromadzonych w centrum SkyNetu interesuje mniej, niż poszczególne modele maszyn, a maszynom kibicować nie wypada. Szansa została zmarnowana tym dotkliwiej, że przecież pierwszy raz „Terminator” zasiliła załoga prawdziwych aktorów (nie licząc pojedynczych wyjątków zarówno kiedyś, jak i teraz), którzy znają swój fach. Christian Bale jako John Connor ma ogromny potencjał i świetnie się do tej roli nadaje, ale musi prowadzić go inna ręka. Nie taka, która zabierze mu wyśmiewaną często chrypkę, bo ta akurat jest bardziej na miejscu niż u „Batmana”, ale taka, która pozwoli mu rozwinąć skrzydła. McG nie pozwolił ani jemu, ani pozostałym, stąd nawet bardzo interesujący wątek poboczny roztrząsający relację człowiek-maszyna nie przekonuje, nie wciąga. Sam Worthington robi co może, aby pokazać ludzkie oblicze cyborga i mógłby wygrać, gdyby scenarzyści dopisali mu trochę więcej wątpliwości.
Paradoks nowego „Terminatora” polega na tym, że film jest tak przeładowany różnymi wątkami, tak pobieżnie każdy z nich analizuje, że widz ma po seansie niedosyt... wątków. Brakuje porządnie skrojonego obrazu dowództwa ruchu oporu, może za mało przestrzeni dostała Kate (z domu Brewster, obecnie Connor), za krótko siedzimy w głowie samego Johna. Świetnie natomiast rozwiązano historię Kyle’a Reese’a, i tu brawa podwójne, bo ciążyła odpowiedzialność nadana przez poprzednie części. Nieźle - choć w sposób przewidywalny - twórcy potraktowali sam SkyNet, ale przewidywalność jest tu zaletą, gdyż każde inne rozwiązanie tworzyłoby kolejne kontrowersje.
Jak bardzo mógł to być lepszy film, pokazuje ostatnie pół godziny, droga do SkyNetu i sama konfrontacja. Rzecz pełna dziur logicznych (naprawdę trudno uwierzyć, żeby tak ważnego miejsca w centrali bronił zaledwie jeden terminator, w dodatku prototyp), nieścisła i zmuszająca do zawieszenia niewiary kolejne kilka poziomów wyżej, okazuje się najmocniejszym elementem „Ocalenia”. Mamy tu wszystko, co stanowiło kwintesencję poprzednich odsłon serii: walkę z przeciwnikiem, od którego jesteśmy znacznie słabsi, nieunikniony wydawałoby się los, pot, krew i łzy. W miejscu zarządzanym całkowicie przez maszyny dostajemy najbardziej ludzkie oblicze filmu i to tam odwracają się stopnie jego oceny. Twórcy uśmiechają się do widza, bawią się nawiązaniami i idealnie trafiają z humorem, pozostając jednocześnie zupełnie serio. I choć nadal nie interesuje nas los pozostałych ludzi, ani - generalnie - całej ludzkości, za sprawą Johna Connora znowu czujemy więź, opowieść znowu wciąga. O tym, że wszystko jest na miejscu i pod kontrolą świadczą nawet efekty specjalne, wykorzystane w końcówce z filmu rozsądnie i grające swoją rolę - środka, a nie celu.
Równo ćwierć wieku temu powstała pierwsza odsłona „Terminatora”, której główną zaletą jest to, że została naprawiona przez kontynuację. Logicznym (i posiadającym znacznie większy budżet) następstwem była część druga, pozostająca sztandarem serii i na razie niedoścignionym - choć niepozbawionym wad - wzorem. I wreszcie trzecia, która jest pastiszem, sprowadza poważną do tej pory serię na trochę niższy poziom, choć oglądanie Schwarzeneggera z tak dużym dystansem do własnej osoby i urokliwy humor czynią z „Buntu maszyn” niezłą rozrywkę. Jak na tym tle prezentuje się „Terminator: Ocalenie”? W założeniach rewelacyjnie, w nawiązaniach do klasycznych już poprzedników również, w efektach jeszcze lepiej. Traci na samej fabule, która długo nie wciąga i nie potrafi zainteresować, ale kiedy już widz zadomawia się w tym nowym świecie i zaczyna identyfikować się z bohaterami, film chwyta za gardło i nie puszcza. Natomiast czy poprzednie części oferowały coś poza nieustanną ucieczką? Tam wiele rzeczy pozostawało w domysłach, tutaj mamy je całkowicie - choć pobieżnie - odsłonięte i to nagromadzenie wątków wyraźnie nie służy. Mamy jednak doskonały początek, przyczynę i cel dla kontynuacji, mamy też sporo błędów, z których łatwo wyciągnąć wnioski.
Zadania na najbliższe lata są jasne, a przez to trudniejsze. Bo ten film to przecież terminator. Maszyna. Ma jedną cechę stałą, której żadne nasze działania nie zmienią, przyszłość jest ustalona, możemy ją co najwyżej przesuwać w czasie. Ma jedną cechę, czy nam się podoba, czy nie. He’ll be back.
I bardzo dobrze.
