Film tętni przepięknymi pejzażami pustyni. Pustyni o brzasku, pustyni w palącym skwarze południa, pustyni skąpanej w ciepłym świetle zachodzącego słońca o zmierzchu, pustyni przenikająco zimnej w nocy. Pustyni z wędrującymi po niej skorpionami, przemierzanej przez rozbójników, naznaczonej w kilku miejscach zielenią życiodajnych oaz. Oaz, w których nocą rozbrzmiewa dźwięk "wild-westowej" ustnej harmonijki Hopkinsa i od razu robi się swojsko.
Pełnej krwi mustang. Rzecz o mirażu nie tylko na pustyni.
[Joe Johnston „Hidalgo: Ocean ognia” - recenzja]
Film tętni przepięknymi pejzażami pustyni. Pustyni o brzasku, pustyni w palącym skwarze południa, pustyni skąpanej w ciepłym świetle zachodzącego słońca o zmierzchu, pustyni przenikająco zimnej w nocy. Pustyni z wędrującymi po niej skorpionami, przemierzanej przez rozbójników, naznaczonej w kilku miejscach zielenią życiodajnych oaz. Oaz, w których nocą rozbrzmiewa dźwięk "wild-westowej" ustnej harmonijki Hopkinsa i od razu robi się swojsko.
Joe Johnston
‹Hidalgo: Ocean ognia›
Jakoś tak się składa, że ostatnio na ekrany kin wkraczają filmy, w których główną rolę odgrywa "kuń". Mieliśmy nie tak dawno "Niepokonanego Seabiscuita", a tymczasem niewiele później można obejrzeć "Hidalgo". Jak mawiają znawcy spraw wywiadu: raz to przypadek, dwa razy to zbieg okoliczności, trzy razy to już spisek wrogich sił. Poczekamy, zobaczymy. No, ale do rzeczy.
Nie obejrzałem "Seabiscuita", więc niestety nie jestem w stanie dokonać tutaj porównania filmów, ale jedno mogę powiedzieć bez wahania: "Hidalgo" jest niezwykle ujmującą opowieścią i bez rywala. O czym? Ano o paru niezwykłych rzeczach wartych uwagi.
Bohaterami filmu są jeździec i koń, obaj odtwarzają, jak twierdzą napisy, prawdziwą historię. Jeźdźcem jest Frank T. Hopkins, zaś rumakiem tytułowy Hidalgo. Hidalgo jest słowem o rodowodzie, podobnie jak sam koń zresztą, hiszpańskim, pochodzi od słów "hijo dalgo", i, jeśli dobrze zrozumiałem opis na stronie domowej filmu, oznacza ono drobnego szlachcica. Hopkins (co to słowo znaczy, pojęcia nie mam :) ) jest kowbojem i kurierem w kawalerii Stanów Zjednoczonych (tzw. dispatch rider), trudniącym się dostarczaniem rozkazów do poszczególnych jej oddziałów. I fama niesie, że jest najlepszym jeźdźcem na Dzikim Zachodzie, a to z powodu licznych zwycięstw w długodystansowych wyścigach przełajowych. Co za tym idzie, Hidalgo uznawany jest za najszybszego wierzchowca, urodzonego championa, choć dzikiego i bez szlachetnej krwi. Dociera owa plotka do uszu pewnego szejka i zaczyna się cała zabawa.
Nasz bohater, uznawany mniej lub bardziej słusznie za kowboja, dociera właśnie do krainy szejków, do ziem skorpionów i nomadów, koczowniczego ludu miłującego wolność niesioną przez bezmiar pustyni, a z jej surowości przyjmującego wolę Allaha. Dociera do świata piaskowej spiekoty, cienistych oaz i zawoalowanych lic niewieścich. Dociera tam, by podjąć wyzwanie, by wygrać nagrodę i, jak to zawsze bywa w takich opowieściach, by coś udowodnić, sobie i innym. Podobne zapatrywania na tę sprawę okazuje się mieć także Hidalgo, więc tandem jest wyjątkowo zgodny.
Był sobie wyścig - tak można by zacząć całą sprawę. Odprawiany ponoć od całych wieków co rok. Wyścig niezwykły, którego szlak, liczący trzy tysiące mil, wiódł przez Półwysep Arabski, z Adenu do Damaszku, wyścig rozgrywany pod dyktando niemiłosiernej spiekoty pustynnego słońca. Stąd też jego nazwa: Ocean Ognia. Był on imprezą tylko dla prawdziwych "wymiataczy" - znakomitą większość uczestników zwyczajnie zabijał potwornym skwarem (warto pamiętać, że Aden uchodzi za najgorętszy punkt na naszym globie), lotnymi piaskami, wyniszczającym pragnieniem, mirażami, burzami piaskowymi i rozbójnikami na dokładkę. Do tego jeszcze koń często, gęsto podczas jazdy okulał, bo długotrwałe przedzieranie się raz przez piaszczystą, raz przez kamienistą, obie jednako upalne okolice, rujnowało mu kopyta. To był prawdziwy szlak niezłomnych - niezłomnych ludzi i niezłomnych koni.
Jeździec i jego wierzchowiec to dziś przepiękny etos. Gdy popatrzeć daleko wstecz, mamy Aleksandra Macedońskiego i jego Bucefała, mamy niezliczonych, "błędnych" lub nie, średniowiecznych rycerzy, dla których koń był bez mała, obok wiernego miecza, największym skarbem. Rycerz przeżywał prawdziwą traumę, gdy podczas długotrwałej obrony w oblężeniu trzeba było rżnąć konie na mięso. Mamy w tle historii dumne kawalerie, husarie i dragonie, mamy wreszcie takich bohaterów jak Zorro, Lancelot czy niezliczeni samotni jeźdźcy rodem z opowieści Karola Maya, albo ze znanych filmowych westernów, co przemierzali Dziki Zachód w poszukiwaniu zarobku, przygód, starego wroga czy jakiegoś pana "wanted-dead-or-alive" z listów gończych. Gdy spojrzeć na polskie podwórko mamy chociażby Marszałka Piłsudskiego i jego słynną Kasztankę, mamy jego adiutanta Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego, który – jak wieść gminna niesie – na wzór uwielbianego przez siebie Lasalle′a wjechał ponoć kiedyś do hotelu na koniu. Mamy wreszcie całą tak przez niego umiłowaną kawaleryjską tradycję polskiego wojska, które na obczyźnie we Francji czy Ameryce potrafiło wprawić w osłupienie tym, jak daleko i jak biegle można opanować konną jazdę.
Niejednokrotnie łączy jeźdźca z jego koniem prawdziwa przyjaźń. Gdy Indianie ujrzeli po raz pierwszy to zwierzę, dosiadane przez hiszpańskiego konkwistadora, uznawali ich obu za jedną istotę. Hiszpanie mieli konie i proch strzelniczy, a do tego Corteza, co toczka w toczkę przypominał indiańskiego boga, i dzięki temu pogruchotali jedną z najbardziej niezwykłych cywilizacji. Ci spragnieni złota prymitywni durnie mimo wszystko pozostawili na amerykańskim kontynencie coś, co miało niezwykle zaowocować: tak narodził się mustang, bez którego pojęcie Dzikiego Zachodu absolutnie dziś nie istnieje, jak nie istnieje bez colta, saloonu, szeryfa, dyliżansu, kowboja i jeszcze paru innych drobiazgów.
Indianie nie znali pojęcia koń, więc określali te dziwne zwierzęta mianem "duży pies". Paradoksalnie, trafili w sedno, bo potrafił być koń w tamtym świecie i w tamtych czasach bardzo wiernym druhem człowieka, zupełnie jak oddana swemu panu psina. Koń i pies to dwa stworzenia, którym przyszło dzielić z człowiekiem jego dolę i niedolę w sposób doprawdy niezwykły. Gdy się pomyśli, że często doświadczały i wciąż doświadczają za to przywiązanie bestialskiego traktowania i oschłości serca, to człowiek szabli się ima. Zwłaszcza, gdy ogląda filmy takie jak "Hildago".

Tutaj zażyłość konia i jeźdźca jest naprawdę ujmująca i to jedna z tych rzeczy, które w tym filmie tak bardzo mi podchodzą. Hopkins w barze daje po mordzie wyścigowemu rywalowi, uprzejmie wcześniej objaśniając, że o nim samym można mówić, co się tylko żywnie podoba, ale nie wolno obrażać jego konia. Hidalgo jest łaciaty, Indianie mówią o nim "pomalowany koń", bo rzeczywiście wygląda, jakby zleciała na niego puszka z białą farbą. Ale nie o urodę rzecz idzie, lecz o to mądre spojrzenie, które co jakiś czas widzimy, o rzucanie łbem i o to chrapnięcie, którym odpowiada swemu panu. Chodzi o piękne sceny, gdy Hidalgo jest ranny po wpadnięciu na dzidę w dole-pułapce i Hopkins chce ulżyć jego cierpieniu, przystawiając wymęczonemu upałem i trudem koniowi, któremu z nozdrzy płynie już krew, pistolet do skroni. To są sceny bardzo proste, można śmiało rzecz, że wręcz banalne, wyświechtane. Ale to nic, bo mimo wszystko mają swój wzruszający aromat, właśnie z powodu tego mądrego końskiego spojrzenia.
Zderza ten kinowy obraz dwie niezwykłe kultury: indiańską i beduińską - wokół tego styku krąży ta opowieść. Obie łączy koczowniczy tryb życia, umiłowanie wolności i koni. Jedna z tych kultur wykrwawia się, jest rozgniatana bez żadnych zahamowań, bez żadnego poszanowania jakichkolwiek reguł czy praw - "blada twarz" nie zna litości. W filmie widać osławione Wounded Knee, które kończy ścieżkę Siuksów i jest już dziś symbolem, tak jak symbolem jest położony na drugim biegunie Little Big Horn.
Dlaczego to ważne? Bo związki bohatera z tą kulturą są tak mocne, jak tylko być mogą: jest półkrwi Indianinem, nazywanym Błękitnym Chłopcem. Na jego oczach zawala się ten niezwykły świat, z którego sam wyszedł - jest świadkiem rzezi Indian we wspomnianej wiosce, rzezi jednej z setek podobnych, które czyniono raz za razem, tuż po podpisanych rozejmach i traktatach pokojowych, co miały być już na zawsze. A potem podejmuje niezwykłe wyzwanie. Aby je w pełni zrozumieć, czas zwrócić spojrzenie ku drugiej kulturze.
Arabskość kojarzy się dziś przede wszystkim z petrodolarami i niegasnącym religijnym fanatyzmem, który skutkuje permanentnym zaognieniem stosunków właściwie całego muzłmańskiego świata ze światem chrześcijańskim. To właśnie z tą kulturą wiąże się dziś bardzo mocno - zasłużenie raz mniej, raz bardziej - zjawisko terroryzmu. Żyjemy w czasach, kiedy jawi się nam ów świat pod newsową maseczką, przepuszczającą do naszej świadomości wyłącznie wizerunki fanatyków religijnych, co to z gorliwością i radochą niezmierną wysadzają się na ulicach czy w kawiarniach, bądź paradują z karabinami i odgrażają się całej masie "niewiernych". Od czasu do czasu słyszymy, że się wyznawcy Proroka zadeptują podczas wielkiego święta obchodzonego w Mekce, kiedy to niezwykle tłumnie okrążają święty kamień, co to ongiś spadł z niebios. Postrzegamy więc tę kulturę przez pryzmat bezustannej przepychanki na Bliskim Wschodzie, której początków i przyczyn nikt już dzisiaj nie dociecze.
Dlatego chyba tak mocno urzekło mnie w filmie to, co w kulturze arabskiej najpiękniejsze i najbardziej bliskie owym egzotycznym realiom, do których przywykłem, realiom świata z odległej przeszłości, z którego wywodzą się "Baśnie tysiąca i jednej nocy", "Lampa Alladyna", najróżniejszego sortu dżiny, żeglarz Sindbad, Kara ben Nemsi z Mayowskiego "Przez pustynię" i tego typu klimaty rodem z dziecięcych rojeń. Nie ma w tym filmie niestety miejsca na to, by pokazać dobitnie obraz cywilizacji, która przez całe stulecia władała morzami, która wymyślała medycynę i algebrę na długo przed uniwersytetami europejskimi, ale jest jakaś namiastka tej bajeczności i szlachetności, która choć ociupinkę przywraca równowagę w rzetelnym pojmowaniu tej niezwykłej kultury.
Nie chodzi o to, że są tam rozbójnicy, że wielu sprzeciwia się, by obcy, giaur, brał udział w ich niezwykłych zmaganiach z pustynią i własną słabością, że próbują go zgładzić, lecz o to, że ten, który z przegrał z Hopkinsem wyścig o przysłowiowy koński łeb, kłania się i przyznaje: "Twój koń to wspaniałe zwierzę". Chodzi o to, że szejk podaje rękę niewiernemu, by okazać swój szacunek sile tego człowieka - tak sile fizycznej, jak i hartowi ducha.