Większość chce go zatrzymać. Kiedy jesteśmy szczęśliwi, biegnie zbyt prędko. Gdy robimy coś nudnego lub nieprzyjemnego, wydaje się, że stoi w miejscu. Tylko niewielka część z tego, co nam oferuje, pozostanie w pamięci. Czas określa porządek ludzkiego życia i jako zagadkowa część człowieka każąca mu się ciągle spieszyć, stał się również bohaterem filmów goszczących niedawno na polskich ekranach: „Zaklętych w czasie” i „500 dni miłości”. Czy czas rządzi także uczuciami?
Czas na czas
[Robert Schwentke „Zaklęci w czasie”, Marc Webb „(500) dni miłości” - recenzja]
Większość chce go zatrzymać. Kiedy jesteśmy szczęśliwi, biegnie zbyt prędko. Gdy robimy coś nudnego lub nieprzyjemnego, wydaje się, że stoi w miejscu. Tylko niewielka część z tego, co nam oferuje, pozostanie w pamięci. Czas określa porządek ludzkiego życia i jako zagadkowa część człowieka każąca mu się ciągle spieszyć, stał się również bohaterem filmów goszczących niedawno na polskich ekranach: „Zaklętych w czasie” i „500 dni miłości”. Czy czas rządzi także uczuciami?
Tajemnicze zjawisko czasu, które towarzyszy nam bez przestanku, ale wciąż stanowi dla każdego zagadkę wpływającą na ludzką egzystencję i postrzeganie rzeczy, szybko stało się obiektem zainteresowania kina. Jednak częściej niż na wgryzanie się w istotę upływającego czasu, twórcy stawiali na refleksję pośrednią, czyniąc z czasu element eksponujący problemy ludzkiej natury czyli koncentrując się na przemijalności i strachu przed końcem tego, co udało nam się zdobyć w życiu. Zawirowania czasowe wykorzystywano również jako efektowny punkt wyjścia do konstrukcji nierzadko zupełnie zwyczajnej fabuły, której pomysł z ingerencją w czas dodawał wiatru w żagle. Wystarczy wspomnieć takie tytuły jak „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” Davida Finchera z głównym wątkiem opartym w całości na odwróceniu porządku ludzkiej egzystencji, „Kate i Leopold” Jamesa Mangolda czyli lekką komedię romantyczną łączącą dwoje bohaterów z różnych epok, koreański „Il Mare” oraz jego amerykański remake „Dom nad jeziorem” Alejandro Agrestiego, oba opowiadające o więzi zawartej ponad czasem. Fantastyczne manipulacje czasem stały się także wizytówką hollywoodzkich superprodukcji z „Terminatorem” i tegorocznym „Star Trekiem” na czele oraz nie ominęły japońskiego kina akcji („Returner”). Pozostaje jeszcze ściśle związana z czasem dużo bardziej skomplikowana i trudniejsza do pokazania na ekranie kwestia pamięci. W tej materii niewątpliwym arcydziełem jest znakomite „Memento” Christophera Nolana, które jednak nie zamyka się tylko na płaszczyźnie jednego tematu (pamięci), a drąży problem zasadności ludzkich działań.
W dwóch filmach, które niedawno weszły na polskie ekrany, czas odgrywa bardzo ważną rolę, ale mniej ważną od emocjonalnego stanu bohaterów. W „Zaklętych w czasie” Roberta Schwentkego i w „500 dni miłości” Marca Webba czas stanowi filtr, który powoduje, że uczucia bohaterów ulegają przeobrażeniu. Powstała perspektywa skupia się w ten sposób na postaciach i na ich emocjach, ale jednocześnie pozwala odwołać się do już wcześniej poruszanej refleksji: upływ czasu wywołuje w nas strach, pośpiech i intensyfikuje lub osłabia nasze uczucia. To w „Zaklętych w czasie” mamy do czynienia z maksymalnym wykorzystaniem danego bohaterom czasu, podczas gdy wyciszenie i przemyślenie związków z innymi ludźmi staje się tematem przewodnim w „500 dni miłości”. W obu przypadkach chodzi jednak o skomplikowaną grę na linii ludzkich emocji.
Robert Schwentke
‹Zaklęci w czasie›
Przeklęci w miłości
Ekranizacja poczytnej powieści Audrey Niffenegger w rękach Roberta Schwentkego przeobraziła się w tradycyjny, sentymentalny romans, w którym czasowe manipulacje nie burzą znanego schematu z romantycznych opowieści filmowych. Przypadłość głównego bohatera, regularnie przenoszącego się w różne okresy swojego życia, pełni przede wszystkim funkcję urozmaicenia romansowej fabuły. Jednak choć mało znaczy dla konstrukcji narracyjnej, wpływa w pewien sposób na uczucia pary bohaterów, których losy śledzimy: Clare i Henry’ego. Ograniczenie wspólnego czasu, jaki mają dla siebie zakochani, powoduje, że tym bardziej spieszą się z korzystania z bliskości drugiej osoby, ich miłość nie miewa upadków, mimo nieporozumień i kłótni normalnych dla każdego związku.
W „Zaklętych w czasie” można się zaangażować właściwie tylko dzięki trafionej obsadzie. Cały film należy z pewnością do delikatnej, naturalnej i bardzo przekonującej Rachel McAdams w roli Clare. Młoda aktorka złapała ostatnio drugi oddech i znów gra w intrygujących filmach eksponujących jej nieprzeciętny talent. Jeszcze niedawno mieliśmy okazję podziwiać ją jako nieustępliwą dziennikarkę współpracującą z cynicznym kolegą po fachu o twarzy Russella Crowe’a w „Stanie gry” Kevina MacDonalda, a już w styczniu pojawi się na ekranach u boku Roberta Downeya Jr-Sherlocka Holmesa w roli Irène Adler. Niezależnie od poziomu filmów, w których występuje, jej dokonania aktorskie zapadają zawsze w pamięć i tak jest też w przypadku ledwo wychodzącego ponad przeciętność filmu Schwentkego. Jej Clare okazuje się ewoluującą na oczach widza postacią z charakterem i o wyrobionym podejściu do życia, bo McAdams buduje osobowość swojej bohaterki na przeciwnościach: kruchej kobiecości i niezłomnej sile psychicznej. To raczej Clare staje się głównym bohaterem filmu, a nie Henry, którego przecież bezpośrednio dotyczą zawirowania w czasie, co wydaje się sugerować oryginalny tytuł książki i jej ekranizacji – „The Time Traveler’s Wife” (czyli „Żona podróżnika w czasie”). W końcu to przed Clare stoi większe wyzwanie – wytrwać mimo przeszkód z ukochaną osobą – według zasady, że obserwatorzy bardziej przeżywają problemy czy cierpienia osób bezpośrednio zaangażowanych.
Rolę McAdams uzupełnia Eric Bana jako Henry. Wprawdzie Bana należy do aktorów, którzy potrzebują dobrego scenariusza i znającego się na rzeczy reżysera, żeby zachwycić grą aktorską, ale mimo ewidentnych niedostatków „Zaklętych w czasie”, Bana wciąż wychodzi ponad przeciętną. Dzięki tej parze, film Schwentkego nie rozpada się pod ciężarem sztampowych dialogów i braków narracyjnych, a wielbicieli romansów i wielkich ekranowych uczuć może nawet zachwycić. Inni raczej zirytują się brakiem porządnie zaznaczonej linii fabularnej w pierwszej połowie filmu oraz nadmiarem uczuciowego lukru. Na pewno jednak nie odmówią „Zaklętym w czasie” intrygującego nastroju fatum ciążącego nad głównymi bohaterami. Czarne chmury zbierają się nad nimi oczywiście w związku z upływem czasu, który przynosi wszystko to, czego się obawiamy: samotność, zmiany, śmierć. Okazuje się, że Schwentke dochodzi do podobnych refleksji dotyczących czasu, co reszta filmowców i nie zmieniają nic zabawy w zaburzoną chronologię i przemieszanie wątków z życia bohaterów.
Marc Webb
‹(500) dni miłości›
Kalendarzowe remedium
Komedia romantyczna bez tradycyjnego happy endu? Film o miłości na wesoło w większości poświęcony rozstaniu i próbie „wyleczenia” się z ukochanej osoby? Niezależne, kameralne kino, które stało się przebojem amerykańskich kin? „500 dni miłości” Marca Webba pozytywnie zaskakuje niesztampowymi rozwiązaniami wprowadzającymi świeżość do gatunku praktykującego w kółko te same schematy. Oczywiście, wciąż będąc przyjemną komedią romantyczną, nie próbuje odkryć wielkich prawd i zrewolucjonizować kino, ale po prostu bawi, będąc na pewno bliżej widza i rzeczywistości, niż większość podobnych filmów.
Tom, główny bohater „500 dni miłości”, zakochuje się w koleżance z pracy – Summer. Najpierw są podchody, potem konfrontacja z poglądami Summer, która nie wierzy w miłość i woli niezobowiązujące związki. Wreszcie bohaterowie się schodzą, ale trudno uwierzyć, że kobieta taka, na jaką trafił Tom, może się szybko zmienić i ustatkować. W rezultacie Webb skupia się na perspektywie głównego bohatera, który nie chce zaakceptować rozstania ze swoją ukochaną. W ten sposób „500 dni miłości” staje się filmem o tym, jak czas zmienia nasze podejście do minionych wydarzeń i związków z innymi ludźmi. Zaburzenie chronologii tytułowych 500 dni pokazuje Toma na różnych etapach relacji z Summer i, co najważniejsze, pozwala zauważyć, co upływ czasu robi z postrzeganiem rzeczywistości czy konkretnych osób. Webb wchodzi też na grząski grunt tematu pamięci i tego, jak zapamiętujemy kolejne sytuacje w naszym życiu.
Jednak na grze z czasem i pamięcią nie kończy się oryginalność „500 dni miłości”. Przedstawiciel lekkiego gatunku jakim jest komedia romantyczna odwraca również role płciowe: to Summer szuka związków bez zobowiązań, w wypożyczalni DVD zaciąga swojego chłopaka do działu porno i nie rozumie emocjonalnych wątpliwości Toma, który z kolei ciągle zastanawia się nad tym, co o nim myśli Summer, ma nadzieję na pogodzenie się, doświadcza rozczarowań przez zbyt duże oczekiwania i nadzieje. W tej filmowej parze, Summer ma wszystkie cechy męskich bohaterów, a Tom odzwierciedla modelowy przykład ekranowej kobiety. I w końcu czemu nie? W ten sposób otrzymujemy gatunkowe schematy, ale tym razem poprzestawiane i zredefiniowane. Świetnie odnajdują się w tym aktorzy: nominowany do Złotego Globu Joseph Gordon-Levitt i znana z „Autostopem przez galaktykę” Zoey Deschannel. Zwłaszcza Gordon-Levitt przekonująco radzi sobie ze sportretowaniem Toma: przez cały seans pozostaje naturalny, angażujący i zabawny w swojej pogoni za szczęściem. Teoretycznie film został pozbawiony happy-endu, ale zakończenie wypełnia perspektywa wspaniałego jutra. Słodko-gorzki klimat stworzony przez zmieszanie melancholii i optymizmu przyniesionych przez upływ czasu (który przecież leczy rany) sprawia, że po filmie Webba zostaje oprócz uśmiechu jeszcze zastanowienie. I to także wyróżnia „500 dni miłości” wśród innych propozycji gatunku.
