Sam Raimi to twórca bardzo zasłużony na polu kina grozy, nie znaczy to jednak, że każdy film spod jego ręki jest od razu arcydziełem. Wchodzące właśnie do kin „Wrota do piekieł”, spóźnione w stosunku do światowej premiery o ponad pół roku, trudno uznać za obraz udany.
Wkurzona babcia i urwany guziczek
[Sam Raimi „Wrota do piekieł” - recenzja]
Sam Raimi to twórca bardzo zasłużony na polu kina grozy, nie znaczy to jednak, że każdy film spod jego ręki jest od razu arcydziełem. Wchodzące właśnie do kin „Wrota do piekieł”, spóźnione w stosunku do światowej premiery o ponad pół roku, trudno uznać za obraz udany.
Sam Raimi
‹Wrota do piekieł›
Który to już film z piekielnymi wrotami w tytule? Mieliśmy dotąd japońskie „Wrota piekieł”, kanadyjskie „Wrota piekieł”, amerykańskie „Wrota piekieł” (aczkolwiek tylko w podtytule), a teraz dostajemy „Wrota do piekieł”. Znów amerykańskie. A jak te tytuły wyglądały w oryginale? Japoński film, będący dramatem kostiumowym, nosił tytuł „Jigokumon”, co na polski przekłada się jako „Wrota piekieł”. Czyli wszystko w porządku. Kanadyjski lichy thriller to „The Entrance”, czyli „Wejście”. Piąty „Hellraiser” ma podtytuł „Inferno”, czyli „Piekło”. A najświeższy obraz Sama Raimiego – „Drag Me to Hell” – powinien się w sumie nazywać „Zawlecz mnie do Piekła”. Z tej wyliczanki widać, że jak dotąd tylko jeden film zasłużył na tytuł „Wrota piekieł”. Ale co to dla dystrybutora, który dba wyłącznie o własny produkt i ma gdzieś, czy nowo wprowadzony film będzie się żarł ze starszymi obrazami, czy nie. Dystrybutor nazywa to pewnie chwytem marketingowym, ja zaś – arogancją.
Z drugiej jednak strony – pewnie nie warto w tym akurat przypadku kruszyć kopii, bowiem „Wrota do piekieł” najprawdopodobniej polegną u nas z kretesem i za rok-dwa lata nikt już o nich nie będzie pamiętał. Taką przyszłość można wywróżyć na podstawie kilku przesłanek. Przede wszystkim nie wiadomo, do kogo film jest kierowany. Miłośnicy horroru mogą się na nim srodze zawieść, bowiem akcja co i rusz grzęźnie, fabułą przeważnie rządzi schemat, a do tego wiele scen jest jawnie komediowych. Fanów twórczości Raimiego raczej nie zadowoli sam fakt, że historię nakręcił ich ulubiony reżyser, bo we „Wrotach do piekieł” trudno doszukać się buntowniczego rysu, który zadecydował o popularności serii „Martwe zło”, zaś dawka czarnego humoru jest zastanawiająco skromna, przy czym częstokroć niezupełnie wiadomo, czy dana scena już w zamierzeniu miała budzić śmiech, czy też wyszło tak tylko „przy okazji”. Natomiast zwykły, nie związany z żadną fanowską frakcją widz też może mieć problemy z odbiorem filmu, bowiem dramatis personae są niezbyt wiarygodne psychologicznie, a przez większość seansu nie sposób jednoznacznie stwierdzić, czy film jest robiony na serio, czy może jednak nie. Ta huśtawka przerzucająca widza od myśli o rasowym horrorze po przekonanie, że ogląda czarną komedię, potrafi solidnie wymęczyć, bo jak na komedię – zbyt wiele rzeczy jest tutaj podawanych ze śmiertelną wręcz powagą, zaś temu, że jest to solidny, klimatyczny horror, przeczą rozsiane po fabule sceny, w których niepodzielnie króluje czysty absurd. W tej sytuacji znaczne opóźnienie polskiej premiery można uznać jako coup de grâce ze strony dystrybutora (lub strzał we własną stopę), bo kto koniecznie chciał obejrzeć film, dawno już to zrobił za pośrednictwem sieci i do kina raczej już się nie wybierze.

Trzeba jednak przyznać, że „Wrota do piekieł” coś w sobie mają. Film zdecydowanie wymyka się jednoznacznej ocenie i z pewnością nie należy go traktować jako tuzinkowego hollywoodzkiego horroru, płytkiego i obliczonego na garść podskoków. Owszem, początkowo fabuła aż mierzi schematycznymi zagrywkami, bo ciężko uznać za coś nowego i ciekawego straszliwą klątwę nałożoną na bankową urzędniczkę, która w obawie o swój awans odmówiła wiekowej Cygance prolongaty spłaty kredytu. Również ogólny zarys historii biegnie utartą ścieżką – wizyta u medium (ileż razy to już było, i to z dokładnie takim samym efektem), próba odkręcenia sprawy u babci (szczęśliwie nieco odbiegająca od normy), szukanie pomocy u znajomego, w końcu seans spirytystyczny. Co gorsza, przez dłuższy czas nie można się opędzić od wrażenia, że ogólny zamysł i garść elementów intrygi Raimi bezczelnie zerżnął ze starszego o dekadę „Przeklętego”, całkiem sympatycznego horroru nakręconego według prozy Stephena Kinga. Tyle że w „Przeklętym” chodziło o kierowcę, który śmiertelnie potrącił starą Cygankę i – będąc wziętym adwokatem – uniknął odpowiedzialności za spowodowanie wypadku.
Zabawa zaczyna się jednak z chwilą wściekłego ataku starowinki w podziemnym garażu. Ze świecą szukać tak dynamicznej, agresywnie zmontowanej sceny walki w niewielkim przecież wnętrzu auta, gdzie przeciw pazurom i zaostrzonym zębom Cyganki bohaterka może przeciwstawić jedynie garść przedmiotów, jakie na co dzień leżą na jej biurku. Ta scena to urokliwa, godna wpisania do annałów perełka kina grozy, w mistrzowski sposób balansująca pomiędzy strachem a śmiechem. Podobnie jest z pozostałymi starciami z babcią. Każde z nich jest malutkim majstersztykiem, mile osładzającym nudny, bezsensownie rozwleczony wątek przepychanki o stołek wicedyrektora bankowej placówki i niezbyt porywające sceny, gdy w kadrze pojawia się Justin Long, który przecież tak świetnie radził sobie w czwartej „Szklanej pułapce”. Po seansie nachodzi jednak przykra konstatacja, że przerywniki z babcią są wstawione do fabuły na takiej samej zasadzie, jak skecze z wiewiórem do „Epoki lodowcowej”. Z tym, że wiewiór ma uciechę z orzeszka, a babcia – z garści włosów bohaterki. W „Epoce…” komiczny przerywnik miał odwrócić uwagę widza od przeciętnego scenariusza i podkręcić opadające tempo rozgrywki. Przykro mi to pisać, ale tę samą funkcję pełni babcia we „Wrotach do piekła”. Ostrzegam przy tym, że o ile z poczynań wiewióra śmiać się może każdy, o tyle babcia rozbawi głównie tych, którym nieobce są konwencje kina grozy.
Ile by jednak nie psioczyć na miałką, niezbyt oryginalną fabułę, przeciętną grę aktorską, która nie pozwala przejąć się losami bohaterów (niezniszczalna dziewczyna traci garściami włosy, jest ciskana w poprzek pomieszczeń, rzyga krwią – a mimo to wciąż wygląda świeżutko i w sumie beztrosko) i wstawione trochę na siłę sceny komediowe, pływające w fabule niczym wypchane kawiorem pierożki w średnio smacznej zupie szczawiowej, nie da się ukryć, że „Wrota do piekieł” zostały świetnie zrealizowane od strony technicznej. Zdjęcia i montaż są bardzo dobre, efekty specjalne momentami po prostu wciskają w fotel, a muzyka dyskretnie punktuje odpowiednie zdarzenia i zagęszcza klimat. Na odrębną pochwałę zasługuje Lorna Raver, która wcieliła się w Sylvię Ganush, złowieszczą Cyganichę, i zagrała ją po prostu rewelacyjnie. Co ciekawsze, Raver rozpoczęła przygodę z kinem dopiero w wieku lat pięćdziesięciu, grywając przeważnie drobne epizody w serialach. Wkrótce ponownie zagości w naszych kinach – naturalnie znów w epizodycznej roli – w „
Armored”, gdzie do towarzystwa mieć będzie Mata Dillona, Jeana Reno i Laurence’a Fishburne’a. Chyba trzeba będzie rzucić na to okiem.
Natomiast co do „Wrót do piekieł” – film zostawia po seansie mętlik w głowie i bardzo mieszane uczucia. A przecież nie do tego nas przyzwyczaił Sam Raimi…

Obrazek bez śmiesznego podpisu? Może mini-konkurs tu w komentarzach na najśmieszniejszy podpis? :)
A tak w ogóle to zaskoczyłem się - wszędzie raczej chwalili ten film...
No i o co chodzi z walką wewnątrz SAMOCHODU przy użyciu przedmiotów z BIURKA ?