„Battlefield: Bad Company 2 Vietnam” to drugie podejście szwedzkiego studia DICE do tematyki głośnego konfliktu z udziałem USA. Tym razem jest to podejście w stu procentach udane i godne polecenia każdemu miłośnikowi sieciowych strzelanin.
Gorący napalm na zimowe wieczory
[„Battlefield: Bad Company 2 Vietnam” - recenzja]
„Battlefield: Bad Company 2 Vietnam” to drugie podejście szwedzkiego studia DICE do tematyki głośnego konfliktu z udziałem USA. Tym razem jest to podejście w stu procentach udane i godne polecenia każdemu miłośnikowi sieciowych strzelanin.
‹Battlefield: Bad Company 2 Vietnam›
Według niepotwierdzonych, szacunkowych i zapewne w dość sporym stopniu przesadzonych statystyk, podczas konfliktu w Wietnamie na jednego trafionego żołnierza Wietkongu przypadało około miliona naboi wystrzelonych przez chłopaków z US Army. W najnowszym i zarazem największym dodatku do „Bad Company 2” proporcja ta jest oczywiście nieporównywalnie mniejsza, ale i tak celnie odzwierciedlająca charakter walk „prawie na ślepo” w gęstej dżungli.
Zakładam, że skoro piszę o dodatku, to nie muszę rozpisywać się na temat tego jak świetną, wciągającą, widowiskową i technicznie dopracowaną grą jest „podstawka”, w końcu tekst zaciekawi głównie już wcześniej „Battlefieldem” zainteresowanych. Wszystkie te cechy zostały skutecznie przeniesione w nowe historyczne realia. Zmiany w rozgrywce są w większości jedynie kosmetyczne (nie pojawiły się żadne nowe tryby), z paroma bardziej znaczącymi wyjątkami. Miłośnicy celowników ACOG i kolimatorów z charakterystyczną czerwoną kropką początkowo mogą czuć się odrobinę dziwnie, trzymając w wirtualnych rękach broń wyposażoną jedynie w klasyczne, otwarte przyrządy celownicze. Okazuje się też, że boje daje się toczyć bez wyrzutni rakiet z systemem laserowego namierzania, a wroga trzeba wykrywać własnymi oczami i uszami, nie futurystycznymi detektorami ruchu.
Oręż, którego przyjdzie nam używać, również odbiega nieco od nowatorskich militarystycznych perełek na miarę XXI wieku. Każda klasa postaci otrzymała po trzy przypisane do siebie bronie, z których część wygląda znajomo (M16, M60, granatnik M79), a niektóre już niekoniecznie (amerykańskie XM22 dla medyka czy radziecka pepesza dla inżyniera). Na krótkich dystansach tryumfy święci niezawodny w okopach i ciasnych przesmykach miotacz płomieni, i to właśnie on jest największą atrakcją wietnamskiej zbrojowni. Przyjdzie nam też pojeździć dwoma nowymi czołgami (M48 Patton i T-54, oba z możliwością montażu miotacza ognia) i trzema nowymi samochodami. Jest również okazja, aby usiąść za sterami helikoptera UH-1, który łączy w sobie funkcjonalność śmigłowców Black Hawk i Apache z wersji podstawowej – zabiera na pokład pięć osób: pilota (który może używać wyrzutni rakiet), dwóch strzelców i dwóch pasażerów. Jest jednak niezbyt odporny na ostrzał i nawet pociski ze zwykłych karabinów piechoty mogą mu zagrozić. Na koniec zostaje jeszcze uzbrojona w karabiny maszynowe łódź patrolowa, przydająca się do osłaniania znajdujących się na lądzie członków drużyny.

To, co zmieniło się diametralnie, to klimat towarzyszący graczowi już od momentu wyboru zakładki „Vietnam” w menu głównym gry. Zimny, ciemnobłękitny obraz nabiera zieleni i brązu, a pompatyczne, choć nieco niezauważalne tło muzyczne ustępuje miejsca piosence „Fortunate Son” zespołu Creedence Clearwater Revival. Jeśli w tym momencie komuś na ustach nie pojawi się choć cień uśmiechu, spokojnie może przerwać grę i zająć się czymś innym. Piosenki (49 utworów z epoki) towarzyszą nam również podczas rozgrywki, sącząc się z zamontowanych we wszystkich pojazdach głośników. Nic tak nie podnosi poziomu adrenaliny jak lot Hueyem nad polem bitwy, pod obstrzałem i z „Cwałem Walkirii” Wagnera w tle. Zupełnie jak w „Czasie Apokalipsy” Coppoli (deski surfingowe też są). Bronie wcale nie lśnią nowością i codziennym smarowaniem – są brudne i pordzewiałe, niekiedy poprzewiązywane szmatami, czasem „zamaskowane” pojedynczym liściem palmy, a soczewki lornetek i lunet noszą ślady pęknięć. Żołnierze również zostali wykonani szczegółowo, a ich modele pełne są cieszących oko smaczków: a to podwinięte rękawy, przepocony podkoszulek, tu znowu przepaska zasłaniająca niepotrzebne w danej chwili oko snajperowi, saperka przy plecaku, albo manierki i karty (oczywiście same asy) poprzypinane paskami do hełmów. Uczta dla oka.
Sieciowy shooter może sobie ładnie wyglądać, ale nic mu po grafice, jeśli swoją robotę zawalili projektanci map. Całe szczęście panowie z DICE na tym polu mają wieloletnie doświadczenie, więc o wtopie nie mogło być mowy. Szwedzi przygotowali pięć miejscówek, a ogromne brawa należą się im za to, że zbudowali je nie tylko w sposób ciekawy i jednocześnie „uczciwy” dla obu walczących stron, ale też z pomysłem na umiejscowienie akcji. W tej kategorii niepodzielnie panują Hill 137 i Vantage Point. Na pierwszej Amerykanie startują z nabrzeża, przedzierają się przez las i wychodzą na wypalone napalmem do samego gruntu zbocze wzgórza. Widok jest zwyczajnie przytłaczający, a pisanie o tlących się kikutach drzew i żarzących ścianach okopów w żaden sposób nie jest w stanie oddać tego obrazu. Druga wspomniana mapa to również wzniesienie, tym razem jednak poprzecinane „schodkami”, na których znajdują się pola ryżu. Widok jest niemal pocztówkowy. Jedyne do czego można się przyczepić to to, że w trybie Rush mapy wydają się dosyć małe, ponieważ żadna z nich nie jest dłuższa niż trzy etapy.
Na koniec wypada jeszcze raz pochwalić twórców i to nie tylko za to, że wypuścili kapitalny produkt. Największe brawa należą im się za niepróbowanie napisania pretekstowego scenariusza, wystarczającego na jakieś sześć godzin gry dla pojedynczego gracza i zaoferowanie graczom zestawu misji do multi za cenę nowej gry, tak jak zrobiła to konkurencja, bo ludzie i tak by to kupili. Tak, patrzę na ciebie „Modern Warfare 2"…

Czy gra wymaga Battlefield: Bad Company 2 czy działa bez niego?