Zaczynamy dziś w „Esensji” nowy cykl. Będziemy w nim prezentować gry wideo bez hardkorowego zacięcia, dla graczy sięgających po pada od okazji do okazji. Na pierwszy ogień połączenie gry sportowej i… planszowej, czyli „Virtua Tennis 4”.
Konrad Wągrowski
Zaczynamy dziś w „Esensji” nowy cykl. Będziemy w nim prezentować gry wideo bez hardkorowego zacięcia, dla graczy sięgających po pada od okazji do okazji. Na pierwszy ogień połączenie gry sportowej i… planszowej, czyli „Virtua Tennis 4”.
Postanowiłem zrehabilitować tzw. niedzielnego gracza. Gracza, który – jak sama nazwa wskazuje – grywa tylko w nielicznych okresach wolnych od pracy, przez co łapie się zwykle za gry proste, nie wymagające wielkiego wysiłku, by rozpocząć granie, a nawet – o zgrozo – sterowane za pomocą jakiegoś kontrolera ruchu. Niedzielny gracz z reguły nie zna trendów rynkowych, nie śledzi nowinek, co gorsza potrafi zacząć granie w jakiś cykl od jego części czwartej. Przyznajmy to jednak szczerze – gracz niedzielny potrafi przeznaczyć całkiem solidne sumy na gry, promować je wśród osób rzadko bawiących się w tę rozrywkę, jego celem jest prosta zabawa, a przecież o to chodzi w grach wideo. Dla zapalonych graczy mamy multum czasopism, a dla niedzielnych? Poświęćmy więc im jeden cykl, w którym będziemy recenzować gry (niekoniecznie zawsze nowości – wszak zacne starocie można kupić za grosze) z punktu widzenia niedzielnego gracza.
Przyznam, że ten „niedzielny gracz” to bardzo ładna wymówka – z jednej strony obezwładniająca wszystkich, którzy chcą skrytykować mało precyzyjne analizy, z drugiej strony usprawiedliwiająca sięganie po wszelkie tytuły, nawet te, które nie są od dawna nowościami. Chciałbym jednak powiedzieć, że można być graczem niedzielnym, ale doświadczonym (wychodzi mi, że grywam od jakichś 26 lat), a nowości będą przeważały. Zaczniemy od niespecjalnie nowego, ale też nie bardzo przestarzałego „Virtua Tennis 4”, który swą premierę miał niecałe 5 miesięcy temu, a więc wciąż jest dostępny, już za rozsądne pieniądze.
Nie udawajmy, że gry sportowe mają na celu jak najbardziej realistycznie oddawać daną dyscyplinę. Gdyby tak było, jedyną formą, w jakiej „Fifa” czy „PES” sprawiałyby przyjemność, byłyby mecze o długości prawdziwych 90 minut, a etapy kolarskie Tour de France trwałyby 7 godzin. Siedem godzin z padem w ręku, przed komputerem, z mozołem sterując kolażem – pasjonująca perspektywa, nieprawdaż? Nie, jakoś tak jest, że w „Fifie” gra się przeważnie dwa razy po pięć minut, a „Tour de France” rozgrywa tylko kluczowe fragmenty wyścigu. Pomysły, by wprowadzić karanie zagrań ręką do gier piłkarskich nie zdały egzaminu, z każdej sportowej gry można wybrać elementy, których implementacja nie miałaby sensu dla samej frajdy z rozrywki. Bo przecież nie chodzi w gruncie rzeczy o realizm, ale o przyjemność z grania. I choć ta przyjemność zależy w jakimś stopniu od jak najlepszego oddania specyfiki sportu, to zawsze muszą pojawić się ustępstwa na rzecz zwykłej zabawy.

„Virtua Tennis” (już w czwartej odsłonie) idzie daleko w kierunku zabawy w komputerowy tenis. Zacznijmy od samej rozgrywki, która tu jest prosta, ale za to bardzo dobrze sprawdza się w wizualizacji tenisowego meczu. Zapomnijmy o trudnych kombinacjach przycisków pada, system wspomaga jakość uderzeń. Od gracza zależy właściwie tylko wybór rodzaju uderzenia i jego kierunku – reszta jest wspomagana. Z jednej strony dzięki temu naprawdę wyglądamy na ekranie jak zawodowi tenisiści (uderzenia są bardzo wysokiej jakości), z drugiej - gra tak naprawdę zyskuje charakter nie tylko nie symulacyjny, ale nawet i nie zręcznościowy. To w gruncie rzeczy rozgrywka taktyczna (z pewnym elementem zręcznościowym), odpowiedni dobór zagrań decyduje o zyskiwaniu stopniowej przewagi nad przeciwnikiem. Błędy, rodzaju autów i siatek, nie wynikają z tego, że coś za wcześnie czy za późno nacisnęliśmy, ale raczej są efektem uzyskiwania taktycznej przewagi przez przeciwnika, który rzuca nas po korcie mocnymi uderzeniami. Efekt? Całkiem niezły. Już niedoświadczony (czytaj: niedzielny) gracz może łatwo rozgrywać ciekawe (i bardzo efektowne) wymiany, zyskiwanie doświadczenia może pomóc w kolejnych poziomach, ale skoro zaczynamy jako zawodowy gracz karuzeli ATP czy WTA, to przecież już na starcie musimy coś sobą reprezentować. I gra na to pozwala. Otoczka również bywa całkiem przyjemna. Co jakiś czas, dzięki dobrej grze, otrzymujemy prawo do wykonania perfekcyjnego uderzenia i wówczas efektowne zakończenie wymiany powoduje miły skok adrenaliny. Wśród graczy do wyboru mamy starannie odtworzoną światową czołówkę, choć poza nią już niewiele znanych twarzy. Krótko mówiąc – Woźniacką jeszcze można pograć, ale już Radwańską, nie mówiąc o Kubocie – nie. No, chyba że sobie ich stworzymy, ale to w wersji rozgrywania sezonu, a o tym za chwilę.

Gra daje oczywiście szereg opcji multiplayer, zabaw treningowych (całkiem dowcipnych) i – co jest nowością w tej serii – opcję Playstation Move (jak się łatwo domyślić, piszę o wersji na PS3, ale w Xboksie jest Kinect). Ta ostatnia to taki trochę kwiatek do kożucha – dostępna tylko w meczu treningowym (nie można grać sezonu), ograniczająca granie do machania ręką (gracz sam się ustawia do uderzenia) i niesprawiająca tak wiele przyjemności, jak choćby tenis stołowy w opisywanym niedawno „Sports Champion”, realizm odbić też nie tej klasy, ale trochę spocić się można.
Sezon… Najciekawszy element gry, choć kompletnie oderwany od jakiegokolwiek realizmu. I w sumie trudno się dziwić – wyobraźcie sobie 12-14 turniejów, w każdym od pięciu do siedmiu meczy, po pięć setów… Zwycięstwo w czymś takim musiałoby dawać gigantyczną satysfakcję, ale ileż potrzeba by cierpliwości i czasu, by to osiągnąć… Sezon w „Virtua Tenis” jest zupełnie inny i przypomina raczej… rozgrywkę w grę planszową, niż ATP czy WTA. W czterech kolejnych rozgrywkach, kończonych turniejami wielkoszlemowymi (Melbourne, Paryż, Londyn, Nowy Jork), musimy przemieszczać się po obszarze kolejnych kontynentów, tak dobierając bilety, by trafiać na kolejne zawody, sesje treningowe, spotkania z fanami, mecze pokazowe, imprezy charytatywne i sesje relaksacyjne. Trening podnosi poziom gracza, relaks regeneruje kondycję (gdy spada poniżej pewnego poziomu, zaczynamy grać naprawdę fatalnie), reszta przynosi punkty – ale nie te znane z oficjalnych rankingów, ale punkty popularności, zwiększające pozycję rankingową naszego zawodnika (co jest równie ważne podczas sezonu, bo każdy turniej ma określoną wejściową liczbę punktów – jeśli nie osiągnąłeś ich przed zawodami – adieu, szukaj następnej okazji). Scenerie turniejów bywają ciekawe, można grać na turniejach przebieranych, czy też na statku (co nadaje nowy sens znanemu z gry półsłówek hasłu „tenis w porcie”). Dużo zabawy sprawiają treningi, oparte na tak dowcipnych pomysłach jak zbieranie kurzych jaj po korcie, ponoszenie nad siatką osłon blokujących uderzenia przeciwnika, rozbijanie ceramicznych tarczy czy strzelanie z serwisu do piłkarskiej bramki, strzeżonej przez automatycznego bramkarza.

Zwycięstwa turniejowe, kontakty z fanami, dotacje na cele charytatywne prowadzą nas w górę rankingu. Ostateczną nagrodą (o ile na koniec sezonu znajdziemy się w pierwszej dziesiątce rankingu) jest występ na turnieju Masters (w którym, co dziwne, pojawia się przynajmniej jeden gracz bardzo wysokiej klasy, którego wcześniej nie mieliśmy okazji spotkać), a wszystko wieńczy pojedynek jeden na jeden z Królem. Tak jest – Królem, bo zawodnik ów nie ma innego imienia, ubrany jest w archaiczny strój tenisowy, a mecz toczy się w sali, w jakiej w tenisa można było grać 100 lat temu. Bardzo sympatyczny pomysł na zwieńczenie rozgrywki. Zwłaszcza że Król gra… jak Król.
Szkoda jedynie, że gra nie pozwala na większe dostosowywanie opcji sezonu (poza jednym z trzech poziomów), przez co po paru rozgrywkach nie zachęca do następnych. Ja rozumiem, że mecze pięciosetowe byłyby przesadą, ale mecze… jednogemowe nie są? Przeważnie zresztą gra się tylko do dwóch wygranych gemów, i to bez tie-breaka, co premiuje nas, jako zawodników częściej serwujących (a przewaga gracza mającego własne podanie jest zachowana). Myślę, że możliwość zdefiniowania tej opcji w ustawieniach gry nikomu by nie zaszkodziła, a mogłaby zadowolić bardziej hardkorowych graczy.
Co nie zmienia faktu, że „Virtua Tenis 4” jest całkiem miłą rozrywką na kilkanaście wieczorów (lub – jak przystało na ten cykl - niedzielnych popołudni), z opcją nieregularnych powrotów i rozgrywek ze znajomymi.

sama rozgrywka naprawdę daje dużo frajdy, ale tryb sezonu (mimo wielu fajnych niuansów) jest po prostu za krótki (chyba nawet dla niedzielnego gracza) i po rozegraniu 1-2 rzeczywiście nie chce się już do tego wracać. tak czy inaczej fajna zabawa, przynajmniej od czasu do czasu.