Ja się trochę nie zgodzę ze stwierdzeniem, że "wystarczyłoby napisać komiks zupełnie oderwany od uniwersum „Strażników”. Mając zupełnie nowy zestaw postaci i okoliczności, nie mieli byśmy tego kontekstu który dają oryginalni "Strażnicy". Czytelnik zna pewne odpowiedzi, których bohaterowie nie znają (potencjalna inwazja kałamarnic, co się stało ze Strażnikami). Moim zdaniem, gdyby nie te odniesienia, komiks nie byłby tak angażujący. Sama postać oryginalnego Rorschacha, choć nie występuje bezpośrednio, ma bardzo duży wpływ na bohaterów. Tu się ładnie uwidacznia to, że znają go tylko z przekazów medialnych, jest taką raczej legendą.
Także stwierdzenie "Nie ma zbyt wielu odwołań do pierwowzoru ani medium komiksowego w ogóle" jest sporo na wyrost - cały komiks jest wręcz przesiąknięty odwołaniami (choćby postać Willa, do tego Frank Miller plus trochę mniej oczywistych).
Mówi się, że dobra opowieść powinna być jakoś zakorzeniona w rzeczywistości. W tym wypadku mamy świetny "political thriller" działający na kilku poziomach:
- samodzielna opowieść (może trochę tracić bez kontekstu "Strażników", ale to wciąż solidna lektura)
- komentarz do świata "Strażników" (głównie do postawy Rorschacha, ale też społeczeństwa pozostawionego po ataku na Nowy Jork)
- komentarz do naszego świata (brudna polityka, wzrost liczby chorób psychicznych, przemoc)
- komentarz do branży komiksowej (dla mnie nie na 100% jasny, ale zdecydowanie widoczny)
Podsumowując: komiks kupiony niemal w ciemno, okazał się zaskakująco wciągającą lekturą, do której chciałbym wrócić by odkryć na nowo parę rzeczy. Do polecenia raczej ze znajomością oryginalnych "Strażników". Dla mnie zdecydowanie najlepsza rzecz jaka wyszła z tych wszystkich kontynuacji/prequeli, czy nawet jedyna warta uwagi (oprócz serialu, który też lubię).
Ha, za szybko napisałam ostatnie zdanie, stąd ta nieszczęsna framuga się wzięła.
Bardzo możliwe.
Co do tego, co napisał Mieszko - rozumiem, że język się zmienia i jest to nieuniknione. Po prostu nadmiar nowych lub też nie aż tak nowych, ale wcześniej bardzo rzadko spotykanych form mnie osobiście się nie podoba.
Nie lubię nowych rzeczy i zmian, tak ogólnie. Przez całe lata po wprowadzeniu wyłącznie łącznej pisowni "nie" z imiesłowami przymiotnikowymi tak nie pisałam, choć przyznam, że teraz zdarza mi się pisać łącznie częściej.
A w przypadku feminatywów dochodzi jeszcze przekonanie, że są one elementem nachalnie lansowanej ideologii, która coraz bardziej mnie odrzuca i brzydzi - tym bardziej, im bardziej się ją wszędzie wciska. Szarpią oknem Overtona tak, że niebawem im framuga w rękach zostanie.
Czytam własnie antologię "Miłośc, śmierć +roboty" (dosyć przeciętną swoją drogą, serial o wiele lepszy) i w opowiadaniu "Szczęśliwa trzynastka" pojawia się takie oto zdanie: "Przyjęłam więc order, zasalutowałam i uśmiechnęłam się, jak przystało na dobrą podporuczniczkę pragnąca kiedyś zostać kapitanką." We wcześniejszym opowiadaniu "Świadek" mamy natomiast "świadkinię". I tak sobie myślę, że chyba trzeba będzie przywyknąć. Bo nowi, młodzi, nowocześni i postępowi tłumacze nie będą się oglądać na jakichś zacofanych boomerów jak ja, tylko przekładać zagraniczne teksty właśnie tak, jak współczesna myśl rewolucyjna nakazuje. Gwarantuję wam, że za, powiedzmy 20 lat, tego typu feminatywy będą powszechna normą i ludzie do tego przywykną, choćby po prostu dlatego, że nie będą mieli wyboru i alternatywy. A że stanie się to w sposób nienaturalny, ze względów czysto ideologicznych? A kogo to? Jak w każdej rewolucji liczy się cel a nie metody, jakimi się go osiąga.
Zgoda; to bardzo drażniący kłopot. Ale czym innym są takie słowa jak „doktora”, „profesora”, „filozofka”, „prezeska”, a czym innym końcówki „-wiec” czy „-wca” zmieniające się we „-wczynie”. Bo to nie jest wymyślanie wyrazów, nawet jeśliby nigdy dotąd nie były używane: te słowa istnieją w logice języka. Choć często brzmią przekomicznie. Mam wrażenie, że niechęć do wciskania owych femmów fatalów, w tym moja, wynika nade wszystko z niechęci, w tym mojej, do tych, którzy je wciskają, a nie z samego wciskania. Słowa od setek lat często są wciskane, dla przykładu, przez pisarzy, którzy je promują; czy to sposób oddolny? (Por. Cyceron, „De oratore”; Arystoteles, „Poetyka”). A że robią to także „posełki” albo RJP, a wcześniej okropna reforma z 1936 roku — to nie jest argument przeciw takim bądź innym ewolucjom języka, zwłaszcza że po prawdzie oddolności nie ma co przeceniać. Póki nikt nie zmusza — nie ma katastrofy. Kiedy ktoś zmusza — to paskudne, ale nie znaczy jeszcze, że sama forma jest do odstrzału, chociaż do odstrzału są ci, którzy zmuszają.
Moim zdaniem rzecz w tym, że te zmiany obecnie nie następują w sposób naturalny, oddolny, jako wynik ewolucji języka, tylko odgórny, rewolucyjny. Na zasadzie "to do dzisiaj wszędzie wciskamy femininy".
Czyli nowe już nie mogą się pojawiać? To równorzędna forma żeńska, w odróżnieniu od np. podrzędnych nauczycielki albo doktorki. Dlaczego można być znawczynią (-ec -> -yni) czy strzelczynią (-ec -> -yni) (to słowo stare jak świat), a naukowczynią już nie? Rzecz przyzwyczajenia, ale w zgodzie z logiką nienowocześniackiej polszczyzny. Bo chyba mnie o nowocześniactwo nie podejrzewasz :>
PS Nie, nie mam nic przeciwko nazywaniu Cię naukowcem ani nienazywaniu Cię naukowczynią.
PPS I sam poza wyjątkowymi sytuacjami takich określeń nie używam, ale to nie znaczy, że nie są sensowne. Bo nie są nawet neologizmami.
Ale niektóre te słowa z -yni -ini w końcówce są w naszym języku już od dawna.
Natomiast "naukowczyni" budzi we mnie wściekłość, w moich uszach brzmi jak "kino klasy B" - a więc są - naukowcy i naukowczynie. Ja całe lata pracowałam aby zostać naukowcem, nie jakąś naukowczynią.
A gospodyni czy mistrzyni to już w ogóle... Takie słowa z jednej strony mnie bawią, z drugiej — czy tego chcemy, czy nie — w wielu dyscyplinach, w których niegdyś dominowały chłopięta, dominować przestały. W łacinie zresztą żeńska forma jest normą: por. „doctor”–„doctrix”. (Przekomiczna jest za to forma „doktorka”, czyli „doktorek” w odsłonie niewieściej; kiedy ją słyszę, proponuję „doktrycę” — na zasadzie: „matrix”–„matryca”. Podobnie działają „nauczycielka” czy „asystentka”, a jakoś prawie nikt się nie czepia. I „posełka” — bo tak nazywano posłanki w międzywojniu). Końcówka -yni/-ini jest akurat całkiem sensowna, niemłoda i stworzona zgodnie z zasadami polszczyzny. „Wykonawczyni” na pewno pojawiała się w XIX wieku; czy wcześniej – nie wiem. „Ksieni” — szefowa zakonu — to forma oboczna od dawnej „ksini”, skróconej wersji od „księgini” (wiek XIV).
Skoro pominąć już tę oto okoliczność, że:
Telimena uważa z n a w c z y n i oczyma,
Musztruje siostrzenicę, gniewa się i zżyma;
Aż na dygnienie Zosi krzyknęła z rozpaczy:
„Ja nieszczęśliwa! Zosiu, widzisz, co to znaczy
Źyć z gęśmi, z pastuchami! tak nogi rozszerzasz
Jak chłopiec, okiem w prawo i w lewo uderzasz,
Czysta rozwódka! - Dygnij, patrz, jaka niezwinna!”
Nigdy nie ceniłem „Pana Tadeusza” w odróżnieniu od innych dzieł Mickiewicza, ale trudno autorowi znajomości polszczyzny odmówić. Jeszcze trudniej uwierzyć, żeby forma żeńska pojawiła się w tym samym czasie, kiedy męska.
Na marginesie sam ostatnio użyłem słowa „naukowczyni”. W piśmie, delikatnie mówiąc, mało postępowym.
naukowczyni, marszałkini, głupkini, itd, itp...
W fajnopolackim.