Wydawnictwo Albatros zadziałało z zaskoczenia. Bez jakiejkolwiek promocji, cichaczem, wydało „Narodziny Rewolwerowca” – pierwszy tom komiksu, będącego adaptacją cyklu powieści Stephena Kinga „Mroczna Wieża”. Na nieszczęście album czytałem leżąc i szczęka wpadła mi za łóżko. To bez mała jedna z najlepszych komiksowych adaptacji powieści, jakie kiedykolwiek powstały.
Lewe jądro Szatana
[Peter David, Robin Furth, Richard Isanove, Jae Lee „Mroczna Wieża #1: Narodziny rewolwerowca” - recenzja]
Wydawnictwo Albatros zadziałało z zaskoczenia. Bez jakiejkolwiek promocji, cichaczem, wydało „Narodziny Rewolwerowca” – pierwszy tom komiksu, będącego adaptacją cyklu powieści Stephena Kinga „Mroczna Wieża”. Na nieszczęście album czytałem leżąc i szczęka wpadła mi za łóżko. To bez mała jedna z najlepszych komiksowych adaptacji powieści, jakie kiedykolwiek powstały.
Peter David, Robin Furth, Richard Isanove, Jae Lee
‹Mroczna Wieża #1: Narodziny rewolwerowca›
Serię „Mroczna Wieża” King uważa za swoje opus magnum, a jej postmodernistyczne korzenie sięgają czasów zamierzchłych. W roku 1855 angielski poeta i dramatopisarz Robert Browning stworzył poemat „Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął”, którego tytuł z kolei stanowi ostatni z wersetów „Króla Leara” Williama Szekspira. Co ciekawe, prawdopodobnie bohaterem utworu Browninga jest paladyn Karola Wielkiego, protagonista „Pieśni o Rolandzie”, XI-wiecznego utworu francuskiego z gatunku chanson de geste. Symbolika podróżującego, samotnego zabijaki to dla kultury żadne novum i idealny punkt styczny, w którym można przeprowadzić syntezę gatunków. Tak to Roland stał się herosem przepastnego, siedmiotomowego cyklu Kinga, który łączy western, SF, heroic fantasy i horror. Cykl „Mroczna Wieża” stał się zwieńczeniem literackich eksperymentów pisarza.
Książki o metaforycznej podróży rewolwerowca Rolanda do mistycznej wieży powstawały w latach 1970 – 2004 i do chwili obecnej rozeszły się w 30 milionach egzemplarzy w 40 krajach świata. W sumie cała epopeja liczy ponad 4000 stron. Wiadomo już także, że studio Universal Pictures oraz telewizja NBC wyprodukują trzy filmy i serial telewizyjny w oparciu o sagę Kinga. Nas jednak interesuje najbardziej komiksowa adaptacja opowieści, której pierwsza część o tytule „Narodziny Rewolwerowca” ukazała się trzy lata temu. Od niedawna dzięki staraniom wydawnictwa Albatros również polscy fani mogą cieszyć się tym niesamowitym komiksem.
Bez wątpienia rzecz oddano w ręce właściwych ludzi, którzy prawdopodobnie stworzyli dzieło życia. Ciężar przekucia scenariusza w scenopis komiksowy przejął Peter David, który zebrał mnóstwo nagród, pisząc przez 12 lat na potrzeby „Incredible Hulka”, współtworząc „Star Treka”, „Babylon 5”, dziesiątki komiksów, seriali telewizyjnych i adaptacji powieści na potrzeby kina. Wspierała go Robin Furth – asystentka Stephena Kinga, prawdopodobnie największy fachowiec od uniwersum Mrocznej Wieży, jakiego nosiła ta ziemia (autorka dwóch tomów encyklopedii, objaśniającej najważniejsze pojęcia z kreacji Kinga). Wszystkie plansze komiksu wykonał doświadczony Jae Lee, który przyłożył rękę do takich tytułów jak „Inhumans” czy „Hellshock”. Wspierał go zaprawiony kolorysta, Francuz Richard Isanove, który dla Marvela wykonały layouty do przeszło stu amerykańskich komiksów. Ta fantastyczna czwórka nie mogła nawalić.
Co ciekawe, „Narodziny…” to adaptacja czwartego(!) tomu „Mrocznej Wieży” o tytule „Czarnoksiężnik i Kryształ”. King napisał go jako ciąg retrospekcji, które rozjaśniają nieco przeszłość Rolanda. Nietrudno zatem odgadnąć, że adaptatorzy zmienili kolejność, by uczynić niełatwą rzeczywistość bardziej przystępną dla typowego zjadacza kaszanki. I chwała im za to, bo decyzja jest jak najbardziej trafiona, a szalone skoki Kinga po linii czasu już tak konfundować nie będą.
W umyśle pisarza zrodziła się rzeczywistość z jałową ziemią i rewolwerowcami, którzy na zmutowanych rumakach przemierzają piaski, spod których sterczą rdzewiejące ramiona porzuconych rafinerii i machin, a niebezpieczny świat zaludniają poczwary z horrorów. Makabra i syf z kart komiksu wlewają się prosto do mózgu odbiorcy i nie sposób je stamtąd wydrapać, nawet po zamknięciu przeklętej księgi. Badanie tego cuchnącego świata uzależnia jak wąchanie kleju – zbiera się od tego na wymioty, ale przestać nie sposób.

Kliknij, aby powiększyć
Historia rozpoczyna się w Gilead, gdzie pod okiem odpychającego nauczyciela Corta, na polu poznaczonym ostrokrzewami, młodzi chłopcy trenują umiejętność zabijania za pomocą szkolonych sokołów. Im głębsza jest więź między drapieżnikiem i adeptem, tym szybciej i pewniej będzie zabijał. Wśród nich jest także Roland Deschain, protagonista opowieści, potomek samego Eldana (dawnego władcy świata, który przewodził rewolwerowcom). Młodzieniec dojrzewa nadzwyczaj szybko (na skutek goryczy, której nie żałuje mu matka), wyzywa na pojedynek swojego nauczyciela i robi z niego mielone. Tak zaczyna się kariera największego z rewolwerowców. Gdy młodzik zdobywa pierwsze szlify, wrogowie Afiliacji (czyli zrzeszonych baronii – landów, na które podzielony jest świat) rekonstruują szkielet rafinerii, by paliwa użyć do uruchomienia maszyn, pozostawionych po Dawnych Ludziach. Już niedługo świat stanie na skraju wojny, a Roland wyruszy do Mrocznej Wieży – miejsca, które stoi na skrzyżowaniu wszystkich równoległych światów, alegorii istnienia.
Wszystko to odbiorca chłonie z zachwytem dzięki niezwykle sprawnie napisanemu scenariuszowi. Peter David wie, jak opowiadać, nie boi się przeładować komiksu tekstem, pozwala momentami na dominację narracji słownej nad obrazem, ale robi tylko tyle, by uchwycić ducha Kinga. Miłośnicy autora „Mrocznej Wieży” poczują, jakby to sam mistrz prowadził ich za rękę, jego styl i obecność są wyczuwalne. Gdy scenarzysta nazywa (w didaskaliach!) jednego z czarnych charakterów „lewym jądrem samego Szatana”, czuć pióro Kinga.
„Narodziny…” zawdzięczają wiele ciężkiej harówce rysowników. Uwagę zwraca duża liczba wielgachnych, panoramicznych kadrów, które potęgują silne uczucie filmowości całej historii. Jae Lee posłużył się prostym zabiegiem całkowitego pominięcia drugiego planu – ujęcia zaplanowane są tak, by wszystko mieściło się tuż przez odbiorcą, natomiast całe tło pokryte jest fantazyjną mieszanką kolorów (przy której dał popis Richard Isanove). To rozwiązanie formalne spowodowało, że makabra na kartach komiksu jest znacznie bliżej odbiorcy, nic nie jest ukryte na drugim planie, natomiast sugestywne kolory tła jedynie podkręcają nastrój. Nie od dziś wiadomo, że większą grozę wywołują niedoświetlone sceny niż sterylnie ukazana masakra, więc Jae Lee śmiało gra światłocieniem, pozostawiając detale wyobraźni odbiorcy (która wtedy nieźle fiksuje).
Nie sposób nie wspomnieć o grubym dodatku na końcu albumu w postaci szkiców koncepcyjnych okładek do „Narodzin…” w wykonaniu sław ze świata komiksu. Jest tam także ciekawy list otwarty Stephena Kinga, dwie mapy oraz pokaz procesu koloryzowania opatrzony komentarzem Richarda Isanove. Dzięki tym materiałom widać jak na dłoni, jak długą drogę przeszedł ten komiks przed trafieniem na sklepowe półki.
Jakby tego było mało, samo wykonanie techniczne albumu zasługuje na wysoką ocenę. Twarda okładka z tłoczonymi literami, świetny papier, doskonała jakość druku, szyty grzbiet, schludne liternictwo i brak literówek – wszystko to świadczy o profesjonalizmie. Wydawnictwo Albatros niewątpliwie zabłysnęło tą publikacją. Po tym, co zobaczyłem w tym tomie, kolejny kupuję w ciemno. Takiej komiksowej adaptacji powieści jeszcze nie było.

Może i brak literówek, jednak z liście Kinga tłumacz popełnił kardynalny błąd: King odwołuje się do komisków Strażnicy i Kaznodzieja, a wg tłumacza do komiksu Watchmen and Preacher. A dwa... cóż, komiks jest dość mroczny, jednak bez przesady - makabry i syfu szukać należy raczej u Granta Morrisona, nie tutaj. Jest też jednak mocno grafomański - tak, King jest grafomanem, jednak tutaj scenarzysta starał się być bardziej świętym od papieża. Nie czytałam Mrocznej wieży, od komiksu nie opadła mi szczęka, nie zachęcił mnie do sięgnięcia po sagę. Ot taka nienajgorsza popierdółka.