Każdy miłośnik „Gwiezdnych wojen” wie, że Wookiee słyną z wyrywania rąk przeciwnikowi. Pomysł ten jest zresztą twórczo rozwinięty w jednej z historyjek trzeciego numeru „Star Wars Komiksu”. Ale co ta kosmata rasa nosi w pyskach? Odpowiedzi na to pytanie udziela inna opowiastka z tego tomu, którego podtytuł, notabene, mógłby brzmieć „Pean na cześć Chewiego”.
Azbestowa kiecka i zawartość pyska Chewiego
[„Star Wars Komiks #3/11” - recenzja]
Każdy miłośnik „Gwiezdnych wojen” wie, że Wookiee słyną z wyrywania rąk przeciwnikowi. Pomysł ten jest zresztą twórczo rozwinięty w jednej z historyjek trzeciego numeru „Star Wars Komiksu”. Ale co ta kosmata rasa nosi w pyskach? Odpowiedzi na to pytanie udziela inna opowiastka z tego tomu, którego podtytuł, notabene, mógłby brzmieć „Pean na cześć Chewiego”.
Nie będę ukrywać: ten tom jest schematyczny i nudny, a w pewnym momencie wręcz obrzydliwy. Składa się z aż pięciu historyjek, co mogłoby być miłą odmianą po długich opowieściach w rodzaju
„Rada Jedi. Działania wojenne” gdyby nie to, że opowieści te są nieco żenujące.
Pierwsze trzy historyjki – o tytułach „Ssoh”, „Mala Mala” i „Tvrrdko” – opowiadają o trzech epizodach z życia pewnego znanego nam ze Starej Trylogii Wookieego. Jest nawet pokazane, w jakich okolicznościach po raz pierwszy spotkał on Hana Solo! (Niestety, poświęcono temu zaledwie trzy kadry). Wydarzenia te relacjonują inni ich uczestnicy – gadopodobny handlarz niewolników, kaleka mechaniczka oraz przywódca wrogiego klanu – a ich jedyny cel to gloryfikacja Chewiego. Jest on tak szlachetny, odważny i bezinteresowny, że czytelnik z trudem powstrzymuje mdłości, nawet jeżeli filmowego Chewbaccę bardzo lubi. Niestety, historyjki nie są ciekawe, a z powodu przyjętej konwencji retrospektywnej nie mamy szans dowiedzieć się niczego o motywacji czy odczuciach głównego zainteresowanego.
„Ssoh” opowiada o buncie na statku przewożącym niewolników – po powyższym akapicie każdy z łatwością odgadnie, kto mianowicie jest prowodyrem akcji. Okazuje się, że wzięci do niewoli Wookie standardowo noszą w pyskach elementy broni palnej, która – po krótkiej przemowie motywacyjnej Chewiego na temat porzucenia klanowych waśni – zostaje zmontowana i użyta zgodnie z przeznaczeniem.

kliknij aby powiększyć
„Mala Mala” to historia elfopodobnej łowczyni nagród, która wykazuje się piramidalną – jak na tę profesję – naiwnością (choć czytelnik ma prawo przypuszczać, że to hormony płciowe chwilowo zaćmiły jej umysł). Ja przepraszam, ale kto normalny włazi do dyszy wylotowej statku kosmicznego, żeby sprawdzić jej stan? Kończy się to ciężkim poparzeniem całego ciała bohaterki
1), której pokryty bąblami zewłok przewija się w kolejnych kadrach zdecydowanie zbyt często, jak na mój gust. Oczywiście zgodnie z konwencją zachowania przyzwoitości w amerykańskich komiksach (patrz
recenzja „Wydekoltowana dżedajka”) sukienka bohaterki nie ulega spaleniu, zapewne łowczynie nagród standardowo noszą azbestowe ubrania. Pokazanie usmażonej żywcem kobiety to pestka, grunt, żeby czytelnik nie zobaczył przypadkiem fragmentu pośladka!
„Tvrrdko” (czy tylko dla mnie brzmi to jakoś po chorwacku?) powraca do motywu handlarzy niewolnikami: tym razem Chewbacca nie jest schwytany, lecz spieszy na ratunek wookijskim dzieciom porwanym przez niegodziwców. Jak się zdaje, przebywanie w przestrzeni kosmicznej bez kombinezonu jest jedną z gatunkowych cech Wookieech
2).

kliknij aby powiększyć
Kolejna historyjka dotyczy Aurry Sing – nie ukrywam, że nie jestem wielbicielką tej postaci, więc poznanie jej mhrrocznej przeszłości niezbyt mnie zainteresowało. A jeżeli w tej przeszłości pojawiają się Anzatowie wysysający swoim ofiarom mózgi
3) jakimiś czułkami, to już pozostaje tylko załamać ręce. Na dodatek niemal wszystkie postaci – no, z wyjątkiem Huttów – mają kartofelkowate noski, a rysownik z upodobaniem kadruje sceny od dołu, ukazując kolosalnej wielkości dziurki. Główny adwersarz wygląda niczym skrzyżowanie Piotrusia Pana z Merrym Brandybuckiem… no dobrze, nigdzie nie jest powiedziane, że zawodowy zabójca nie może tak wyglądać, ale jednak wrażenie sprawia dość zabawne. Po stronie plusów należy nadmienić, że Aurra tym razem nie ma swojego koszmarnego makijażu a la klaun psychopata.
Ostatnim komiksem jest „Spadająca gwiazda”, ukazująca krótki epizodzik z dziecięcych lat Luke’a Skywalkera, który wraz z najlepszym kumplem planuje kosmiczną wycieczkę. Pasażerski statek, którym lecą, ma awarię, Luke ratuje wszystkich, bo umiejętnie poprzełączał jakieś kabelki. W sumie sympatyczna historyjka, którą jednak psują okropne rysunki, sprawiające wrażenie, jakby grafik spod znaku mangi i anime na siłę próbował tworzyć bardziej realistycznie, z braku pomysłów na twarze postaci ściągając co nieco z „Hellboya” (kapitan statku jest do niego uderzająco podobny).
Cały zeszyt 3/2011 określiłabym jako „tylko dla zagorzałych fanów”. Takich, którzy wszystkie komiksy, gry, seriale i inne odpryski znają na pamięć i z pewnością zachwycą się pojawianiem jakiegoś Torgo Tahna czy Nikku Zavoda. Dla innych będzie to po prostu garść krótkich, mało wciągających historyjek.

1) Którego w naszym świecie z całą pewnością by nie przeżyła.
2) Choć scena we wnętrzu kosmicznego ślimaka z „Imperium kontratakuje” wskazuje, że niekoniecznie tylko Wookieech.
3) Komiks „Ciemność” wyjaśnia, że nie mózgi, tylko „zupę”, ale to jest jeszcze bardziej idiotyczne.
Agnieszko, przecież Anzatowie pojawili się w expanded universe już dawno temu. W Opowieściach z Kantyny Mos Eisley pojawia się historia Anzata, Dannika Jerriko. Samo opowiadanie jest zresztą jednym z ciekawszych, które pojawia się w tym zbiorze. Nie twierdzę, że komiks nie jest słaby, ale obrażanie się na Anzatów, którzy już od dość dawna istnieją w uniwersum Star Wars i wiadomo czym się zajmują? Eee ;).