Czar „Relaksu” #17: Stalin – niedowiarek i Szwedzi na dnie [„Relax #17” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Numer siedemnasty „Relaksu” upłynął pod znakiem wielkich i małych pożegnań. Czytelnicy po raz ostatni mogli sięgnąć po „Opowieści nie z tej Ziemi” i „Białego Kła”, które to opowieści towarzyszyły im od pół roku, oraz „Konusa”, który przeszedł do historii po zaledwie trzech odcinkach. Uczciwie przyznając, trudno byłoby stwierdzić, że któraś z tych serii żegnana była ze szczególnym żalem.
Czar „Relaksu” #17: Stalin – niedowiarek i Szwedzi na dnie [„Relax #17” - recenzja]Numer siedemnasty „Relaksu” upłynął pod znakiem wielkich i małych pożegnań. Czytelnicy po raz ostatni mogli sięgnąć po „Opowieści nie z tej Ziemi” i „Białego Kła”, które to opowieści towarzyszyły im od pół roku, oraz „Konusa”, który przeszedł do historii po zaledwie trzech odcinkach. Uczciwie przyznając, trudno byłoby stwierdzić, że któraś z tych serii żegnana była ze szczególnym żalem.
Można zachodzić w głowę, co zdecydowało, że przez poprzednie pięć miesięcy – czyli od numeru dwunastego po szesnasty – „Relax” ozdabiany był taką samą w zamyśle artystycznym okładką. Uwagę przykuwało oczywiście przede wszystkim stylizowane na materiał dżinsowy tło, które mogło podobać się za pierwszym razem, za kolejnym z rzędu już jednak trochę irytowało. Na szczęście oprawa graficzna siedemnastej odsłony magazynu wyglądała inaczej. Czy gustowniej – o to można (a nawet należy) się spierać! Choć na pewno jaskrawożółta okładka i nie mniej jaskrawe czerwone logo uderzały po oczach. Nie ma też wątpliwości, że świetnie dobrano główny kadr – dwa walczące ze sobą galeony (wyjęte ze „Srebrnego medalionu”) prezentowały się bardzo majestatycznie i atrakcyjnie. Na dodatek na pasku poniżej pojawił się – w bardzo dramatycznej sytuacji – sam kasztelan Mirmił, do którego, jakby tego było mało, celował z pistoletu facet o wyjątkowo zawziętym wyrazie twarzy. Dopiero po wnikliwszej lekturze okazywało się, że rysunek ten został zaczerpnięty z ostatniego odcinka adaptacji powieści Jacka Londona. W każdym razie pod względem „potencjału komercyjnego” okładka numeru siedemnastego przedstawiała się bardzo przyzwoicie, a jedyne, co mogło odstręczać, to jakość papieru, na którym magazyn wydrukowano. Inna sprawa, że dla czytelników była to i tak rzecz drugorzędna – kupiliby przecież „Relax” w ciemno nawet wtedy, gdyby został wydrukowany na papierze toaletowym.  kliknij aby powiększyć Rubryka z listami od czytelników zawierała tym razem dwie interesujące epistoły. Młodziutki Janusz Inglot (uczeń szóstej klasy szkoły podstawowej) z Katowic chwalił redakcję za „Akcję Labirynt” i „Najdłuższą podróż” i jednocześnie prosił o „jeszcze więcej fantastyki kosmicznej”. Ciekawsza była jednak druga z jego propozycji – „skromna rubryka z najstarszymi monetami Polski”. Biorąc pod uwagę, że regularnie pojawiał się kącik filatelistyczny, numizmatyczny też z pewnością by nie zaszkodził, tym bardziej gdyby prezentowano w nim polskie zabytki z epoki średniowiecza (zamiast na przykład znaczków pocztowych z komunistycznej Mongolii). Z przykrością można tylko stwierdzić, że nigdy go nie zrealizowano. Autorem drugiego z listów był natomiast… czterdziestoletni Wojciech Tęsny z Piaseczna, który – jak sam przyznał – czyta „Relax” do spółki ze swoim dwunastoletnim synem Piotrem. I jakby tego było mało, zapewnił solennie, że także w przyszłości będzie stałym czytelnikiem magazynu. Te dwa czytelnicze odzewy pozwoliły z kolei redakcji wysnuć następujące wnioski: 1) Głównym adresatem pisma jest młodzież w wieku od dwunastu do siedemnastu lat – dlatego powinno być ono dostosowane do ich potrzeb rozrywkowych, ale też wychowawczych i poznawczych. 2) Cytując dosłownie: „Rozległość zainteresowań, a nawet stopień zaawansowania wiedzy naszej młodzieży są dziś tak znaczne (głównie dzięki coraz doskonalszym środkom masowego przekazu, a także nowoczesnym formom wychowawczym), że od zainteresowań dorosłych czytelników nie dzieli ich bynajmniej przepaść – raczej krok tylko”. Czy dałoby się te słowa powtórzyć również w 2011 roku? Piąta część „Wywiadowcy XX wieku” – zatytułowana retorycznie „Kto wygra wielki wyścig” – opowiada nie tylko o jednym z największych szpiegowskich sukcesów doktora Richarda Sorgego (zdobyciu informacji o terminie hitlerowskiego ataku na Związek Radziecki oraz potwierdzeniu faktu, że armia japońska nie zaatakuje Sowietów od wschodu, przynajmniej do chwili, aż Niemcy nie wkroczą do Moskwy), ale również pokazuje, jak powoli zaciskała się – na razie jeszcze symboliczna – śmiertelna pętla wokół superszpiega Kremla. Ciekawostką, ale za to istotną, jest przedstawienie radzieckich reakcji na słane z Tokio ponaglenia „Ramsaya” – niedowierzanie agentów wywiadu wymieszane ze strachem, jak na wiadomości o nadchodzącej niemieckiej agresji zareaguje Stalin. Bo nie dość, że był on przekonany, iż Hitler nie zaatakuje, to przecież na dodatek – co do tego dzisiaj historycy mają już coraz mniej wątpliwości – sam szykował się do marszu na Zachód, planując na maj 1941 roku uderzenie na Trzecią Rzeszę. W komiksie jest zresztą nawet mowa – a słowa te wypowiada sam Sorge – o „pakcie o nieagresji” (w domyśle: między Krajem Rad a Niemcami), choć oczywiście nikt nie nazywa go wprost „paktem Ribbentrop-Mołotow”. Jednak już samo wspomnienie tego faktu zasługuje na odnotowanie. O czym zaś może to świadczyć? Być może o tym, że cenzor odrobinę przysnął albo po prostu nie przykładał się do swojej pracy, przeglądając magazyn komiksowy „dla młodzieży w wieku od dwunastu do siedemnastu lat”. W każdym razie przedostatnia część „Wywiadowcy XX wieku” zawiera zaskakująco dużo prawdy historycznej. Za co powinniśmy być scenarzystom, czyli Barbarze Sokalównej i Jerzemu Uśpieńskiemu, wdzięczni.  kliknij aby powiększyć „Konus” – autorstwa Marka Szyszki (rysunki) i scenarzysty o nazwisku Szwed – pojawił się na łamach „Relaksu” w numerze piętnastym, a już w siedemnastym doczekał się zwieńczenia. Odcinek zatytułowany „Satysfakcja” doprowadza wszystkie najważniejsze wątki do końca i – co chyba było dla redakcji najistotniejsze – przekazuje potężną porcję dydaktyki. Dowiadujemy się więc między innymi, że „z głupcami dyskutuje tylko głupiec” („głupcami” okazują się oczywiście wredni chuligani), że ciężka praca popłaca, ponieważ prowadzi do wymiernych efektów (vide sukces sportowy Mateusza i zaproszenie do szkoły judo Japonii), wreszcie – jeśli trafi się na odpowiednią dziewczynę (grzeczną i zdolną) można stworzyć szczęśliwy związek, mając nawet tylko lat -naście. Jakkolwiek trochę naiwnie brzmi to przesłanie z perspektywy czasu, to trzeba przyznać, że „Konus” skończył się znacznie lepiej, niż zaczął. Choć pewnie, gdyby autorom zapragnęła się jakaś kontynuacja tej miniserii, zbyt wiele by już z niej nie wycisnęli… Podobnie zresztą jak z „Opowieści nie z tej Ziemi” Stefana Weinfelda (scenariusz) i Witolda Parzydły (rysunki). Szósta odsłona historii o myślonautach, czyli „Papuzia planeta”, okazała się jednocześnie ostatnią. Na szczęście. Nie da się bowiem ukryć, że twórcy mieli problem z utrzymaniem odpowiednio wysokiego poziomu. Zdarzały im się historyjki intrygujące – z przewrotną puentą i mądrym przesłaniem (jak na przykład „ Świat obłąkanych automatów” czy „ Nie był kosmitą, a jednak…”), ale również bardzo banalne, z pomysłami być może nawet mającymi potencjał, ale kompletnie niewykorzystanymi (patrz: „ Odkrycie X, Y, Z” „ Na tropie trójnożnych”, „ Komendant Bodajć nie wrócił”). Finałowa „Papuzia planeta” zaliczała się, niestety, do tych drugich. Opowieść sprawiała wrażenie, jakby całkowicie pozbawiona była scenariusza, a rysownik ilustrował ją na kolanie, nie mając już najmniejszej ochoty na kontynuowanie przygody z nielubianymi bohaterami. Również ciągnięty od początku serii wątek z „tajemniczym napojem z bąbelkami” doczekał się wyjątkowo błahego rozwiązania. „Opowieści nie z tej Ziemi” zagubiły się więc gdzieś w przestrzeni kosmicznej i raczej nikt nie miał ochoty wyruszyć na ich poszukiwanie.  kliknij aby powiększyć W tradycyjnym już kąciku filatelistycznym Stanisław Koliński spłodził tym razem króciutki tekst zatytułowany „Łuk na znaczkach pocztowych”, który okrasił markami wydanymi między innymi w Polsce, Bułgarii, Mongolii oraz nad wyraz egzotycznym… Mali. Poniżej na tej samej stronie znalazła się kolejna porcja łamigłówek i zadań na spostrzegawczość. A potem nadszedł czas na kolejne wielkie pożegnanie – z „Białym Kłem”. Akcja ostatniego fragmentu adaptacji klasycznej powieści przygodowej Jacka Londona rozgrywa się już nie na Alasce, ale w San Francisco, dokąd wrócił, zabierając ze sobą tytułowego wilka, inżynier Walter Scott. Nie zdążywszy się nawet na dobre zadomowić w nowym miejscu, Białemu Kłowi przychodzi odegrać niezwykle ważną rolę w życiu swoich nowych opiekunów – rodziców Waltera. Tę dramatyczną przygodę zwierzę nieomal przypłaca życiem, ale na szczęście wszystko kończy się jak w hollywoodzkim melodramacie – zło zostaje ukarane, dobro nagrodzone, a na zwieńczenie całej opowieści pojawia się jeszcze… sympatyczne grono dopiero co narodzonych szczeniąt. Co by o tym węgierskim komiksie nie mówić, trzeba przyznać, że z biegiem czasu – przynajmniej w warstwie fabularnej – zmieniał się na lepsze. Graficznie do samego końca pozostawiał natomiast sporo do życzenia, ale to wrażenie mogło być równie dobrze skutkiem nieprzyzwyczajenia polskiego odbiorcy do przesadnie uproszczonego, bliskiego stylistyce szkicu sposobu rysowania Imrego Seböka. (Co ciekawe, bardzo podobne w stylu były także rysunki Erno Zoráda do innego, znanego z łamów „Relaksu”, węgierskiego komiksu – „ Akcji Labirynt”).  kliknij aby powiększyć Na stronie dwudziestej czwartej siedemnastego „Relaksu” znalazła się spora ciekawostka – jednostronicowa, obywająca się bez słów (choć obfitująca w onomatopeje), dowcipna opowiastka zatytułowana „Strach”. Jej autorem był, urodzony w 1956 roku w Poznaniu, choć już wówczas w nim nie mieszkający, Jacek Skrzydlewski, który tym samym zadebiutował jako rysownik komiksów. Po kilku latach zapomnienia objawił się później jako współpracownik „Świata Młodych”; natomiast w końcu lat 80. i na początku lat 90. ubiegłego wieku ukazały się pierwsze rysowane przez niego albumy: „Wyprawa na Ziemię” (do scenariusza Jerzego Niemczuka), „Kosmiczny detektyw” (według tekstu Piotra Ponaczewnego), wreszcie zbiorcze wydanie „Nowych przygód pana Twardowskiego” (za których fabułę odpowiadała Helena Urlaub). W tym czasie Skrzydlewski stworzył również duet z Maciejem Parowskim. Efektem ich pracy miała być trylogia „Sto twarzy profesora Harsmana”. Powstał w całości jej pierwszy tom („Planeta Robotów”) oraz połowa drugiego („Inwazja z Planety Robotów”), po czym – z braku wydawcy – prace zawieszono. Na szczęście jednak po dwudziestu latach znalazła się oficyna, która postanowiła opublikować to dziełko i w efekcie humorystyczno-fantastyczna (przeznaczona dla dzieci) „ Planeta Robotów” trafiła przed rokiem na księgarskie półki. Miejmy nadzieję, że podobnie stanie się już niebawem zarówno z „Inwazją…”, jak i – planowanym jako zwieńczenie trylogii – „Pożegnaniem z Planetą Robotów”. Nieco starsi sympatycy twórczości Skrzydlewskiego mogą natomiast sięgnąć po ubiegłoroczną antologię „Biceps”, w której znalazła się historyjka o tajemniczym tytule „Mariana Z. przypadki różne”.  kliknij aby powiększyć Janusz Christa w siedemnastym „Relaksie” reprezentowany był nader skromnie – jedynie kolejną (dziesiątą) trójplanszową odsłoną przygód „Kajka i Kokosza”, którą zatytułował „Awantura o Milusia”. Zaskakiwać na pewno mógł fakt, że tym razem w ani jednym kadrze nie pojawili się główni bohaterowie komiksu – nie uświadczymy bowiem ani walecznych wojów z Mirmiłowa, ani przesympatycznego smoka. Pod ich nieobecność na najważniejszą postać wyrósł sam kasztelan, nad którym notabene zebrały się właśnie burzowe chmury. Jak się bowiem okazało, wygnanie z grodu najdzielniejszych wojowników spotkało się z niezrozumieniem reszty jego mieszkańców; a gdy do zbuntowanych obywateli dołączyła jeszcze stanowcza Lubawa, los Mirmiła został przypieczętowany. Z jakim skutkiem – okaże się po lekturze osiemnastego numeru magazynu. Na historię zamykającą kwietniowy album (z 1978 roku) redakcja wybrała one-shot „Srebrny medalion”, pod którym podpisali się, znana nam już z „ W mocy Wielkiej Bogini”, Maria Olszewska-Wolańczyk oraz – ponownie – Witold Parzydło. Akcja, podobnie zresztą jak we wspomnianej przed chwilą opowieści, rozpoczyna się współcześnie, by następnie przenieść się w czasy historyczne – tym razem do pierwszej połowy XVII wieku, kiedy to Polacy toczyli walki ze Szwedami o panowanie nad Bałtykiem. Ojciec nastoletniego Jakuba kieruje pracami płetwonurków badających zatopiony w Zatoce Gdańskiej szwedzki galeon „Solen”. W eksploracji zatokowych głębin bierze udział także chłopiec, który znajduje w mule na dnie wykonany ze srebra medalion z wygrawerowanym napisem: „Kubusiowi – matka. A.D. 1618”. Gdy pokazuje go starym marynarzom, ci próbują zrekonstruować jego historię. Chwilę później przenosimy się do 1627 roku, kiedy to miała miejsce przedstawiona w komiksie zwycięska dla naszych przodków bitwa morska pod Oliwą. Ku wielkiemu zaskoczeniu, Parzydło poradził sobie całkiem nieźle z nowym przecież dla niego tematem. Narysowane przez plastyka galeony – zarówno te szwedzkie, jak i polskie – robią naprawdę dobre wrażenie. Szkoda tylko, że w niektórych miejscach autor nie zdołał powstrzymać się przed naszkicowaniem ludzkich twarzy w najbardziej typowy dla siebie (znany głównie z „Opowieści nie z tej Ziemi”) sposób – przerysowany, choć wcale nie karykaturalny, co dałoby się ewentualnie zrozumieć. I zaskakuje jeszcze jedno: Niektórzy z uczestników bitwy biegają po pokładzie statku z podkasanymi rękawami bądź w rozchełstanych koszulach; nad głowami świeci im Słońce, a morze jest spokojne jak sadzawka. Czyżby scenarzystka zapomniała, że bitwa rozegrała się dwudziestego ósmego listopada? I że, jak wspominali kronikarze tamtej wojny, sztormy na Bałtyku zaczęły się w 1627 roku już na początku września? 
|
A ja mam w swoich zbiorach to wydanie Relaxu w kolorze pomarańczowym (tło) a nie żółtym.