Joker wraca – i znowu psoci na potęgę. Trup ściele się gęsto, a krwawy błazen tryska humorem i czaruje uśmiechem (mniejsza o to, że przyklejonym za pomocą zszywaczy). „Śmierć rodziny” to jeden z najbardziej szalonych rozdziałów w historii Batmana i jego relacji z Jokerem – a zarazem ukłon w stronę paru klasycznych opowieści z ich udziałem.
Bo śmiech to zdrowie – każdy wariat ci to powie…
[Greg Capullo, Scott Snyder „Batman. Śmierć rodziny” - recenzja]
Joker wraca – i znowu psoci na potęgę. Trup ściele się gęsto, a krwawy błazen tryska humorem i czaruje uśmiechem (mniejsza o to, że przyklejonym za pomocą zszywaczy). „Śmierć rodziny” to jeden z najbardziej szalonych rozdziałów w historii Batmana i jego relacji z Jokerem – a zarazem ukłon w stronę paru klasycznych opowieści z ich udziałem.
Greg Capullo, Scott Snyder
‹Batman. Śmierć rodziny›
Joker, który z Człowiekiem-Nietoperzem wojuje już od przeszło siedemdziesięciu lat, nieraz tracił twarz – nigdy jednak aż tak dosłownie: została mu ona bowiem usunięta chirurgicznie (w „Detective Comics: Oblicza śmierci”). Niezrażony tą małą niedogodnością (w końcu facjata i tak już sfatygowana po kuracji kwasem), naczelny błazen Gotham zrobił to samo, co zwykle: uciekł, znikł, przepadł – pozostawiając miastu i jego strażnikom tyleż pytań, co i obaw. Wszystkie znaki na ziemi i niebie – niejasne, złowrogie omeny – zdawały się jednak sugerować, że wróci… Tak właśnie rozpoczyna się „Batman: Śmierć rodziny": trzeci tom wydanych w Polsce przez Egmont przygód Gacka w ramach The New 52 (serii uwspółcześnionych i nieco zmienionych pięćdziesięciu dwóch tytułów wprowadzonych przez DC po kasacji całej dotychczasowej linii wydawniczej).
Pierwszym celem Jokera jest komisariat Gotham, dokąd przybywa, by odzyskać utraconą twarz – przechowywaną w magazynie dowodów rzeczowych. Wchodzi niczym komik na scenę: światła gasną, a on zaczyna rzucać żartami – co dowcip zaś, to trup. W kilka chwil wymordowuje wszystkich obecnych na miejscu funkcjonariuszy – za wyjątkiem komisarza Gordona, którego zna, zdałoby się, jak nikt inny (z jego zatroskaną córką włącznie) i z którym pożartować może jak z nikim innym. No, może poza swym najbliższym przyjacielem, Batmanem – ale na spotkanie z nim jeszcze nie pora, tak więc Joker zabiera to, po co przyszedł, i znika w mroku, zaśmiewając się do rozpuku z własnych dowcipów. Schodzi ze sceny, a światła zapalają się, ukazując stos trupów ze skręconymi karkami. To jednak tylko antrakt, a zabójczy spektakl dopiero nabiera rozpędu.
Joker nie jest zwykłym maniakalnym mordercą: owszem, kolejną ofiarę dopada już w następnej scenie, a dalsze trupy padają raz po raz, najczęściej w ilościach hurtowych, mordowane z nieznośną lekkością czy wręcz od niechcenia – ale liczy się przede wszystkim show. Kolejne zbrodnie, jakich dokonuje, są tyleż makabryczne, co teatralne: zabójstwa nie są celem samym w sobie, a jedynie środkiem przekazu. Stanowią staranne wprowadzenie, wstęp do prawdziwego gwoździa programu: nowej, twórczej interpretacji pewnej starej historii. Joker lawiruje między główną rolą a fotelem reżysera w tej wysokobudżetowej, acz dość jarmarcznej szopce. Używa świadomie starych, znanych czytelnikowi kuglarskich sztuczek i zabawek – by śmieszyć i przestraszać. Nie można mu jednak odmówić pewnej finezji: unowocześnia i doskonali repertuar, śmiało eksperymentując przy tym z formą i podtekstami. Zaprasza na scenę nie tylko Batmana, niczym sufler rzucając swemu aktorowi tajemnicze półsłówka. Bez ustanku zasypując ich żartami, wciąga do gry kolejnych jego i swoich znajomych. Z mroku wyłaniają się kolejne znajome twarze: groteskowi przebierańcy i zwidy z najgorszych koszmarów. W kulminacyjnej scenie spotyka się śmietanka towarzyska Gotham (i nie tylko) – po to, by kolejno zerwać maski: te dosłowne i metaforyczne.
Najefektowniejszą maską jest bezsprzecznie ta, którą nosi teraz Joker: jego własna, uschnięta, gnijąca twarz, którą przytwierdził na miejsce – nie oglądając się na kwestie higieny czy estetyki – za pomocą zszywaczy. Efekt końcowy jest porażający: spod martwej, opiętej zbyt ciasno skóry wyzierają szalone oczy – jedno przekrwione, drugie pokryte bielmem – a firmowy uśmiech Jokera jest szerszy i bardziej przerażający niż kiedykolwiek. Za koszmarną facjatę, straszącą czytelnika już z okładki, odpowiada Greg Capullo: weteran mrocznego komiksu, ilustrator przez wiele lat związany z serią „Spawn” Todda McFarlane′a (z którym współtworzył także pamiętną okładkę płyty „Follow the Leader” grupy Korn). Jego delikatna, pełna detali kreska wydobywa z Jokera wszystko, co najgorsze – łącznie z krążącymi wokół niego, zwabionymi słodkim zapachem zepsucia muchami. Inny styl reprezentuje Jock: drugi rysownik, ilustrujący kolejne segmenty serii naprzemiennie z Capullo. Mark Simpson (bo tak brzmi prawdziwe nazwisko artysty) najbardziej kojarzony jest z wydawnictwem 2000 AD i serią Sędzia Dredd (robił również storyboardy i szkice koncepcyjne do filmowej ekranizacji przygód tegoż z roku 2012). Jego Joker, nakreślony nieco grubszą kreską, z prostszą kolorystyką, nie robi już takiego wrażenia – aczkolwiek jego ilustracje nadrabiają ekspresją i żywszą kolorystyką, w tym dużo szczodrzejszym użyciem czerwieni. Styl Jocka lepiej też sprawdziłby się w jednej z kluczowych scen – gdzie zbyt szczegółowy rysunek Capullo na zbliżeniu ujawnia więcej, niż powinien (choć jest to być może mrugnięcie okiem do spostrzegawczego czytelnika).
Cały komiks zresztą – tak jak i gra Jokera z Batmanem – stanowi ucztę subtelnych tropów. Już sam tytuł stanowi nawiązanie do historii „Śmierć w rodzinie” (prezentowanej na łamach „Batmana” w latach 1988-1989), w której Joker zabija drugiego Robina, Jasona Todda. Znajdziemy też ukłon w stronę najsłynniejszej bodaj historii z Gackiem – „Zabójczego żartu” (wydanego również w Polsce w 1991 i wznowionego w 2012 roku). Batman spotyka osobiście znanego z niej Czerwonego Kaptura – a scena ta ma wydźwięk łudząco podobny do oryginału: jest to misternie ukartowana gra. Jedynie role są zmienione, przemieszane, mysz jest jednocześnie kotem. Co ciekawe, Czerwonych Kapturów mamy w komiksie dwóch – bo obecnie pod pseudonimem tym działa… wskrzeszony Jason Todd (telenowelowy motyw „zabili go i uciekł”, tak lubiany i często stosowany w komiksach, tu jest owocem wręcz kosmicznej bzdury). Dużo ciekawszą ewolucję przeszła wskutek wydarzeń z „Zabójczego Żartu” Barbara Gordon: spotkanie z Jokerem było brzemienne w skutki, ale choć położyło kres jej działalności jako Batgirl, to wróciła do „branży” w nieco innej, równie ważnej roli. O dziwo, w nowej rzeczywistości The New 52 tamta tragedia, choć miała miejsce, okazała się jedynie przejściowa w skutkach, zaś Dziewczyna-Nietoperz pojawia się na kartach „Śmierci rodziny” w świetnej formie i stylowym, klasycznym wdzianku. W tej historii również odgrywa szczególną rolę: cykl, w ramach którego w Polsce wydano jedynie wątek Batmana, w oryginale obejmuje jeszcze kilka postaci i przynależnych im tytułów (m.in. Red Robin, Teen Titans), wśród których historia Barbary zdobyła największe uznanie, podczas gdy np. Catwoman i Suicide Squad uznano wręcz za zbędne.
Nagromadzenie postaci dramatu można by uznać za wadę komiksu. „Zabójczy żart” był opowieścią kameralną, a mimo to (a może dzięki temu) niezwykle efektowną. To, co przydarzyło się Barbarze Gordon, robiło piorunujące wrażenie, tymczasem w „Śmierci rodziny” śmierć jest zadawana na prawo i lewo, bez emocji i bez większego zastanowienia, właściwie bez dłuższej chwili na odpoczynek i zadumę, a w scenach finałowych niektóre zgony łatwo w natłoku bodźców zupełnie przegapić. Również część naprawdę znaczących w świecie Gotham gości specjalnych przemyka i znika niczym zjawy – na szczęście jednak najpotężniejsi gracze dostają należne im role drugoplanowe. Na swój koszmarny sposób bawi także pojawienie się Justice League of America (supergrupy, której Batman jest członkiem).
„Śmierć rodziny” to, mimo kilku wspomnianych wad, lektura ze wszech miar warta uwagi – choćby ze względu na głównego antybohatera. Joker, towarzyszący Batmanowi od pierwszego numeru jego własnego komiksu w 1940 roku (wcześniej Gacek pojawił się w „Detective Comics”), to bodaj najciekawszy szwarccharakter w historii opowieści rysunkowych, tu zaś ten psychopatyczny wesołek osiągnął zupełnie nowy poziom ewolucji, przechodząc przemianę niemal równie znaczącą co ta po kąpieli w kwasie. Tę gębę po prostu trzeba zobaczyć i posłuchać, co ma do powiedzenia – bo wariat, psychopata, ale czy nie ma trochę racji? Warto, nawet jeśli opowiadana przez Scotta Snydera historia, przy całej bombastyczności, wyda się w zestawieniu z „Zabójczym żartem” nieco zachowawcza – bo czy jest możliwe wyjść zwycięsko w starciu z Alanem Moore′em? Zresztą The New 52 już w swych założeniach postawiło wiele spraw na głowie, nie ma więc potrzeby, by robić to przy każdej okazji – nawet jeśli jest nią powrót Jokera.
