Niemal w przeddzień wydania we Francji trzydziestego trzeciego tomu „Jeremiaha” Elemental rozpoczął kolejne podejście do publikacji tej serii w języku polskim. Tym razem, jak Bóg przykazał – od albumu pierwszego, a nie – jak zdarzyło się to przed laty Amberowi – od końca. Miejmy nadzieję, że zainteresowanie czytelników będzie na tyle duże, iż warszawskiej oficynie opłaci się regularnie dostarczać kolejne odsłony legendarnego cyklu.
Western w klimacie postapo
[Hermann Huppen „Jeremiah #1: Noc drapieżców” - recenzja]
Niemal w przeddzień wydania we Francji trzydziestego trzeciego tomu „Jeremiaha” Elemental rozpoczął kolejne podejście do publikacji tej serii w języku polskim. Tym razem, jak Bóg przykazał – od albumu pierwszego, a nie – jak zdarzyło się to przed laty Amberowi – od końca. Miejmy nadzieję, że zainteresowanie czytelników będzie na tyle duże, iż warszawskiej oficynie opłaci się regularnie dostarczać kolejne odsłony legendarnego cyklu.
Hermann Huppen
‹Jeremiah #1: Noc drapieżców›
Urodzony rok przed wybuchem drugiej wojny światowej scenarzysta i rysownik Hermann Huppen lubuje się w wielotomowych seriach, nad którymi może pracować przez długie lata. Do takich dzieł – pochodzącego z walońskiej miejscowości Bévercé – Belga zaliczają się przygodowy „Bernard Prince” (1969-1980), westernowi „Komancze” (1972-1983), historyczne „
Wieże Bois-Maury” (1984-2006) oraz wciąż jeszcze publikowany postapokaliptyczny „Jeremiah” (od 1979 roku). Jak widać, twórczość artysty odznacza się wyjątkową rozpiętością tematyczną; chętnie próbuje on sił w odmiennych gatunkach (vide jeden z najnowszych jego komiksów, horror science fiction „
Stacja 16”), choć bez większych problemów można też dostrzec w tworzonych przez niego cyklach pewne cechy wspólne. Najważniejsze jednak, że (niemal) nigdy nie schodzi poniżej odpowiedniego poziomu.
„Jeremiah” to jedna z tych legendarnych serii komiksowych, które – jak, również wydawany przez Elemental, western „
Durango” Yves’a Swolfsa – nie miały do tej pory szczęścia zagościć na polskim rynku. Co prawda, przed dwunastu laty za wydawanie dzieła Huppena zabrał się Amber, ale oficyna ta opublikowała wówczas jedynie dwa tomy, na dodatek – nie wiedzieć czemu – jedne z ostatnich, które ukazały się właśnie we Francji (dwudziesty i dwudziesty drugi). Nic więc dziwnego, że czytelnicy nie wykazali większego zainteresowania i projekt upadł. Tym razem wszystko odbywa się już „po bożemu” – najpierw do księgarń trafiła „Noc drapieżców”, a po niej, miejmy nadzieję, pojawią się w regularnych odstępach kolejne odcinki tej fantastycznonaukowej serii. W każdym razie w zapowiedziach na najbliższe miesiące jest już druga jej odsłona. Jak widać, wielbiciele talentu Belga nie mogą narzekać na brak lektury, należy bowiem pamiętać o tym, że do końca roku Wydawnictwo Komiksowe ma zamiar opublikować jeszcze kolejne tomy „Wież Bois-Maury” (do dziesiątego włącznie).
A czego można spodziewać się po „Jeremiahu” (w Polsce dotychczas bardziej znanym z serialowej adaptacji sprzed ponad dekady)? Pewien kłopot może budzić już klasyfikacja gatunkowa komiksu. Bo niby mamy do czynienia ze światem przyszłości, a więc – jakby nie było – jest to, a przynajmniej powinno być, science fiction. Ale z drugiej strony, gdybyśmy odarli fabułę z kontekstu futurystycznego, okazałoby się, że mamy do czynienia z niemal klasyczną opowieścią rodem z Dzikiego Zachodu. Ba! nawet późniejsze, rozgrywające się przecież w średniowiecznej Francji „Wieże…”, mają wiele wspólnego z „Jeremiahem”. Wspólnym mianownikiem tych serii – w pewnym stopniu również nieznanych jeszcze w naszym kraju „Bernarda Prince’a” i „Komanczów” – jest podróż głównego bohatera, który w poszukiwaniu coraz bardziej fantasmagorycznego celu przemierza świat, przeżywając wciąż nowe, niekiedy śmiertelnie niebezpieczne przygody. I mniej istotne czy są to błędny rycerz Aymar i jego wierny giermek Oliwier, czy Jeremiah, któremu towarzyszy Kurdy Malloy…
W Stanach Zjednoczonych w XXI wieku – pamiętajmy, że Huppen zaczął tworzyć serię pod koniec lat 70. ubiegłego stulecia – wybuchła wojna rasowa, podczas której użyta została broń jądrowa. W efekcie tego kontynent został doszczętnie zniszczony. Nieliczni, którym udało się przetrwać, chronią się teraz w miastach bądź w okolonych drewnianymi ostrokołami wsiach, przypominających wczesnośredniowieczne grody. Zrobiło się na tyle niebezpiecznie, że nocami lepiej nie znajdować się na otwartej przestrzeni; wszędzie bowiem grasują bandy oprychów. Młody Jeremiah mieszka w osadzie Bends Hatch, gdzie znajduje się pod opieką nienawidzącego go wuja i podporządkowanej mężowi ciotki. Chcąc zrobić na krewnych wrażenie i przypodobać się im, trafiwszy na samotną mulicę, próbuje złapać zwierzę. Jest ono jednak zbyt sprytne i ucieka; chłopak tymczasem spóźnia się na zbiórkę rolników pracujących w polu i nie wraca na noc do wsi. Jak się potem okazuje, dobrze się stało. Osada zostaje bowiem napadnięta przez bandę niejakiego „Fat-Eye’a” Birminghama, który uprowadza mieszkańców, aby następnie sprzedać ich w niewolę.
Jeremiah powinien być wśród nich i podzielić ich los. Tak właśnie by się stało, gdyby nie spotkany przypadkowo w czasie polowania na mulicę Kurdy Malloy – cwaniaczek, który z niejednego już pieca jadł chleb. I chociaż na pierwszy rzut oka wydaje się być człowiekiem szorstkim i nieprzyjaznym, w rzeczywistości serce ma dobre. W każdym razie gdy Jeremiah przychodzi mu z pomocą, ratując z rąk bezwzględnych bandytów, odwdzięcza mu się tym samym. Od tego momentu ich losy splatają się na dobre (rzadziej) i na złe (znacznie częściej). Tytułowy bohater stawia sobie za cel odnalezienie uprowadzonych krewnych i innych mieszkańców Bends Hatch, co zapoczątkowuje jego niekończącą się podróż przez bezdroża spustoszonych wojną atomową Stanów Zjednoczonych. Poszukiwania zaczyna – inaczej zresztą być nie mogło – od miasta rządzonego przez szalonego Birminghama. I od razu wpada w olbrzymie tarapaty, z których próbuje wyciągnąć go Kurdy.
Hermann, pisząc scenariusz „Nocy drapieżców”, posłużył się przede wszystkim schematem westernu, choć kto wie, czy przy zawiązywaniu akcji nie inspirował się również otwarciem „Nowej nadziei” (vide śmierć wujostwa Luke’a Skywalkera i tego konsekwencje). W każdym razie postapokaliptyczne Stany niewiele różnią się od dziewiętnastowiecznego Dzikiego Zachodu. Mamy Indian i kowbojów, bandę trzymającą miasto w posłuchu, saloon będący jednocześnie domem publicznym, wyrazisty – nawet jeżeli początkowo mamy wątpliwości co do charakteru Kurdy’ego – podział na dobrych i złych. Czy czegoś jeszcze brakuje? Jeśli tak, to na pewno pojawi się w kolejnych częściach „Jeremiaha”. W warstwie graficznej Huppen pozostaje wierny swemu stylowi, który znamy także z jego kolejnych prac. I tu również można dostrzec wiele cech wspólnych z „Wieżami…”. Uwagę zwracają zwłaszcza fizjonomie bohaterów, po których widać, że życie ich nie oszczędzało.
Poryte zmarszczkami, zniszczone, nieżyczliwe twarze ludzi – są dokładnie takie, jak otaczający bohaterów świat. Żyją w brudzie i biedzie, nierzadko w slumsach, każdego dnia muszą walczyć o przetrwanie. A to odciska piętno i na psychice, i na wyglądzie zewnętrznym. Belgowi udało się idealnie oddać stan upadku i degrengolady, co jest osiągnięciem tym większym, że wcale nie posłużył się przy tym ponurymi tonacjami. Wręcz przeciwnie, komiks skrzy się barwami, a nade wszystko apokaliptycznymi odcieniami czerwieni, obecnymi zarówno w promieniach zachodzącego Słońca, jak i blasku ognia. Jeśli dodać do tego jeszcze świetnie opowiedzianą historię, nie można mieć wątpliwości, że mamy do czynienia z prawdziwym Dziełem (sic!).
