Trzeba przyznać, że zabierając się do pracy nad „Jeremiahem” Hermann Huppen musiał mieć głowę naładowaną pomysłami. Inaczej bowiem nie da się wytłumaczyć faktu, że w ciągu dwóch lat oddał do druku cztery albumy serii. Dodajmy: przez cały czas utrzymując równy, wysoki poziom. Dowodem „Oczy płonące żelazem”.
Oby nie stało się to rzeczywistością!
[Hermann Huppen „Jeremiah #4: Oczy płonące żelazem” - recenzja]
Trzeba przyznać, że zabierając się do pracy nad „Jeremiahem” Hermann Huppen musiał mieć głowę naładowaną pomysłami. Inaczej bowiem nie da się wytłumaczyć faktu, że w ciągu dwóch lat oddał do druku cztery albumy serii. Dodajmy: przez cały czas utrzymując równy, wysoki poziom. Dowodem „Oczy płonące żelazem”.
Hermann Huppen
‹Jeremiah #4: Oczy płonące żelazem›
W czwartym tomie postapokaliptyczno-westernowej opowieści Hermanna Huppena jej tytułowy bohater, czyli młodzieniec Jeremiah, wciąż szuka odpowiedzi na pytanie, co stało się z jego bliskimi i znajomymi z osady Bends Hatch, którzy zostali napadnięci, uprowadzeni, a następnie sprzedani w niewolę przez bandę obrzydliwego i chciwego „Fat-Eye’a” Birminghama (o czym dowiedzieliśmy się z pierwszych plansz otwierającej serię „
Nocy drapieżców”). Poszukuje ich, przemierzając – w towarzystwie skorego do awantur, ale jednocześnie sympatycznego, odważnego i lojalnego Kurdy’ego Malloya – wyniszczone wojną jądrową Stany Zjednoczone. W drodze czyha na nich mnóstwo niebezpieczeństw, niejednokrotnie muszą narażać życie, chcąc ratować siebie lub innych (vide „
Usta pełne piasku”, a nade wszystko „
Dzicy spadkobiercy”). Jedno można stwierdzić bez wahania: Hermann nie oszczędza swoich bohaterów!
„Oczy płonące żelazem” otwiera sekwencja tyleż zabawna, co wiele mówiąca o wybuchowym charakterze Kurdy’ego. Stając w obronie mężczyzny zaatakowanego przez trzech bandziorów, został przez nich dotkliwie pobity. Jeremiah pomaga mu dojść do siebie, wyciągając drzazgi z pleców. W trakcie tej zajmującej czynności na pobliskim wzniesieniu widzi nagle przedziwną istotę ze skrzydłami. Wygląda ona tak nieprawdopodobnie, że jest przekonany, iż była tylko zwidem, sennym koszmarem. W dalszej drodze do miasteczka Lerbin’s Gate, Malloy i Jeremiah spotykają rodzinę, która zdecydowała się właśnie je opuścić. Niestety, ich koło ich wozu ugrzęzło w dziurze, a stary Doug nie jest w stanie go uwolnić. Nie udaje się to również z pomocą dwóch młodych mężczyzn. Na szczęście znienacka pojawia się przy rozpalonym ognisku jeszcze jeden gość, a w zasadzie dwóch: Pinkas L.C. Khobb, przedstawiający się jako magik, muzyk i demonstrator ciekawostek, oraz Idiamh, jego tajemniczy pomocnik, skrywający oblicze pod wielkim kapturem.
Pinkas prosi go, by pomógł nieszczęśnikom, a ten – jak się okazuje, obdarzony wielką siłą fizyczną – bez trudu unosi wóz, dzięki czemu, gdy nastaje świt rodzina może jechać dalej. Pojawia się jednak pewien problem: Faye – córeczka Douga – z jakiegoś powodu pogrąża się w katatonii. Co jest jej przyczyną – nie wiadomo. Jeremiah i Kurdy nie czekają na wyjaśnienie tej zagadki; spieszą do Lerbin’s Gate, ponieważ dowiedzieli się, że mieszka tam uciekinier z zakazanej strefy kontrolowanej przez czerwonoskórych. Możliwe, że dysponuje on informacjami na temat mieszkańców Bends Hatch. Tego jednak przyjaciele się nie dowiadują, ponieważ zanim udaje im się odszukać właściwą osobę, zostaje ona zamordowana. Jakby tego było mało, w miasteczku wpadają oni po raz kolejny na Pinkasa i Idiamha. Coraz bardziej zastanawia ich też fakt, jak osoby nieposiadające żadnego środka lokomocji, tak szybko przebyły długą drogę. Chyba że jest coś, o czym magik nikomu nie mówi… Nie trzeba chyba dodawać, że najciekawsze elementy fabuły scenarzysta trzyma na koniec. Zagadka zostaje wyjaśniona w dramatycznych finale, ale nim do niego dojdzie Kurdy i Jeremiah przeżyją jeszcze wiele niebezpiecznych przygód.
Ciekawa jest koncepcja zakazanej strefy, w której niepodzielnie władają bandy Indian. To rodzaj wielkiego, pustynno-stepowego obozu koncentracyjnego, w którym więźniowie zmuszani są do nadludzkiego wysiłku. Mimo że są pilnie strzeżeni, jednostkom udaje się uciec. Ale to tylko połowa sukcesu (cudu) – trzeba jeszcze przebyć wiele mil, aby wydostać się z zony, a to wydaje się prawie niemożliwe, gdy ma się za plecami zaopatrzonych w karabiny maszynowe i poruszających się czterokołowymi pojazdami strażników. Nie trzeba chyba dodawać, że przekroczywszy granicę strefy, właśnie z nimi będą musieli zmierzyć się Kurdy i Jeremiah. Huppen po raz kolejny wykorzystuje westernowy schemat, aby odpowiednio podgrzać atmosferę. Mamy więc Indian i białoskórych „jeźdźców znikąd”, którzy przychodzą z pomocą prześladowanym. Mamy też jednak – i nie możemy o nim zapominać – wątek fantastyczny, wprowadzony za sprawą Pinkasa i Idiamha. A zwłaszcza tego drugiego, który okazuje się nie tylko najbardziej złowrogą, ale i tajemniczą postacią czwartej odsłony cyklu. Aż chciałoby się dowiedzieć o nim więcej.
Od strony graficznej nie spotyka nas nic nowego. W pierwszych albumach Hermann stworzył bowiem kanon, którego wiernie się trzyma (ba! robi to aż do obecnych czasów). Nieprzyjazny, wyniszczony wojną świat zamieszkany jest przez ludzi, których twarze raczej nie budzą zaufania – i dotyczy to również tych postaci, które zaliczane są do pozytywnych. O negatywnych nie ma więc nawet co wspominać. Jak bardzo ta wizja apokaliptycznego świata zakorzeniła się w wyobraźni nie tylko czytelników, ale również innych twórców, niech świadczy chociażby przykład pierwszego tomu „
Strange Years” (2014) – przygotowywanego właśnie do druku komiksu (pierwszego z planowanych czterech) autorstwa Michała Śledzińskiego i Artura Kurasińskiego, którzy, jak można mniemać, w dużym stopniu inspirowali się serią belgijskiego twórcy. I oczywiście nie ma w tym nic złego, ponieważ – także od strony graficznej – „Jeremiah” to kopalnia ciekawych rozwiązań i wyobrażeń na temat przyszłości ludzkości. Oby tylko się nie ziściły!
