Belgijski scenarzysta Jean Van Hamme niejednokrotnie udowadniał, że świetnie czuje się w opowieściach o sensacyjno-szpiegowskich. Dowodem na to są chociażby bestsellerowe serie „XIII” i „Largo Winch”. Nic więc dziwnego, że gdy pierwsza z nich zaczęła zbliżać się do finiszu (przynajmniej z punktu widzenia Van Hamme’a), a druga nieco wyhamowała, Belg wystartował z nowym cyklem – „Lady S.”.
Powrót do zimnej wojny
[Philippe Aymond, Jean Van Hamme „Lady S. #1: Na zdorowje, Szaniuszka!” - recenzja]
Belgijski scenarzysta Jean Van Hamme niejednokrotnie udowadniał, że świetnie czuje się w opowieściach o sensacyjno-szpiegowskich. Dowodem na to są chociażby bestsellerowe serie „XIII” i „Largo Winch”. Nic więc dziwnego, że gdy pierwsza z nich zaczęła zbliżać się do finiszu (przynajmniej z punktu widzenia Van Hamme’a), a druga nieco wyhamowała, Belg wystartował z nowym cyklem – „Lady S.”.
Philippe Aymond, Jean Van Hamme
‹Lady S. #1: Na zdorowje, Szaniuszka!›
Kiedy w sprzedaży ukazał się pierwszy tom „XIII” – a był to 1984 rok – zimna wojna trwała w najlepsze; Związek Radziecki wciąż starał się umacniać komunizm w bratnim Afganistanie i jednocześnie dotrzymywać kroku Amerykanom w wyścigu zbrojeń. Nie żył już, co prawda, od dwóch lat „twardogłowy” Leonid Breżniew, ale po nim na kremlowskim tronie zasiedli aparatczycy (najpierw Jurij Andropow, a następnie Konstantin Czernienko), którym w nie mniejszym stopniu zależało na utrzymaniu czerwonego imperium. Gdy z kolei sześć lat później do sprzedaży trafił pierwszy album „Largo Winch”, sytuacja międzynarodowa była już inna – państwo radzieckie ledwie dyszało, do czego w równym stopniu przyczyniły się kłopoty gospodarcze kraju, jak i reformy polityczne wprowadzone w ramach „pierestrojki” przez Michaiła Gorbaczowa. I chociaż Kraj Rad coraz rzadziej przedstawiany był w zachodnich mediach jako wróg, to jednak obawa przed powrotem do władzy partyjnego „betonu” ciągle wydawała się realna. W każdym razie, mimo wiejącego ze Wschodu „wiatru zmian”, w popkulturze tematyka sensacyjno-szpiegowska – jako swoista pozostałość po epoce zimnej wojny – cieszyła się nieustającą popularnością. Obie wymyślone przez Jeana Van Hamme’a serie miały się tym samym w następnych latach świetnie.
Aż do połowy poprzedniej dekady, kiedy to belgijski scenarzysta doszedł do wniosku, że formuła „XIII” zaczęła się wyczerpywać, choć może trafniejsze byłoby określenie, że seria zaczęła zwyczajnie zjadać własny ogon. Van Hamme wpadł więc na nowy pomysł. Nowy, ale utrzymany w bardzo podobnym klimacie. Eksplorujący zresztą te same wątki i wprost nawiązujący do wydarzeń z epoki schyłku zimnej wojny. Tak narodziła się „Lady S.”, do zilustrowania której Belg zaprosił francuskiego rysownika, młodszego od siebie o całe pokolenie, Philippe’a Aymonda. Aymond był w tym momencie artystą wciąż jeszcze na dorobku, mimo że mógł pochwalić się już współpracą z Pierre’em Christinem przy thrillerze „4 x 4” (1997-2000) oraz Laurent-Frédérickiem Bollée przy fantastycznonaukowej serii „Apocalypse Mania” (2001-2010). Propozycja, która wyszła od twórcy „Thorgala”, „Wayne’a Sheltona”, „Władców chmielu”, „Westernu” i „Krwawych godów”, musiała być dla niego prawdziwą nobilitacją. Odpowiedź odmowna nie wchodziła w rachubę. Cykl zatytułowany „Lady S.” wystartował w 2004 roku i do dzisiaj – nakładem belgijskiej oficyny Dupuis – ukazało się dziesięć albumów. W dekadę po premierze na polski rynek wprowadziło serię wydawnictwo Kubusse.
Otwarcie akcji ma miejsce współcześnie, w każdym razie po 2000 roku. James Fitzroy jest specjalnym wysłannikiem amerykańskiego departamentu stanu, który wraz ze swoją najbliższą współpracownicą (i jednocześnie adoptowaną córką), Suzan (sic!), przybył do Brukseli, aby na marginesie odbywającego się w stolicy Belgii szczytu NATO prowadzić poufne rozmowy z dyplomatami tureckimi. W czasie odbywającego się w ogrodach ambasady Stanów Zjednoczonych przyjęcia na piękną i inteligentną Nowozelandkę, która amerykańskie obywatelstwo uzyskała dopiero po adopcji, zwraca uwagę attaché kulturalny Ralph Ellington. Gdy rozmawia z młodą kobietą, ta nagle, wyraźnie przestraszona, wypuszcza z rąk kieliszek szampana. Ale to nie pracownik ambasady robi na niej takie wrażenie, lecz… kelner roznoszący alkohol, który, znalazłszy się blisko Suzan, wypowiada trzy krótkie słowa w języku rosyjskim: „Na zdorowje, Szaniuszka!” (tym samym wytłumaczony zostaje tytuł pierwszego tomu „Lady S.”). Tyle tytułem wprowadzenia. Trzeba przyznać, że Van Hamme wie, jak zaintrygować czytelnika. Ta jedna scena stawia wszystko na głowie i każe zupełnie inaczej spojrzeć na postać panny Fitzroy i wszystkiego, co się wokół niej dzieje.
Akcja pierwszej odsłony cyklu rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych. Z jednej strony jesteśmy w ogarniętej gorączkowymi przygotowaniami do szczytu NATO Brukseli, z drugiej – odbywamy podróż w przeszłość, dzięki której scenarzysta stopniowo odsłania przed nami tajemnice pięknej Suzan. Swoją drogą świetne są sekwencje rozgrywające się pomiędzy 1990 a 1993 rokiem najpierw w Związku Radzieckim, a następnie – już po jego upadku – w Rosji. Tym ciekawsze, że Van Hamme z właściwym sobie talentem pokazuje przedśmiertne konwulsje państwa sowieckiego, na grobie którego powstaje nowa rzeczywistość. Jej symbolem staje się okrutny major Właszow – najpierw bezwzględny oficer KGB, a następnie – współpracujący z ojcem chrzestnym karelskiej mafii – funkcjonariusz FSB. To on w największym stopniu wpływa na pełne dramatyzmu losy trzynastoletniej córki profesora Abla Rivkasa, estońskiego Żyda, przed laty prześladowanego przez policję bezpieczeństwa, który nawet u progu przemian politycznych w kraju musi drżeć o swoje życie. Co wiąże młodziutką Szanię Rivkas z Suzan Fitzroy? Kim jest tajemniczy kelner, który wywołał u Nowozelandki/Amerykanki taki popłoch? Van Hamme odpowiada na te pytania, a sposób, w jaki to robi, może zadowolić najwytrawniejszych wielbicieli podobnych historii.
Rozpoczynając przed (ponad) trzema dekadami publikację „XIII”, belgijski scenarzysta opierał się na pomysłach przedstawionych przez Roberta Ludluma w „Tożsamości Bourne’a”; także w kolejnych latach często wykorzystywał patenty stosowne w tej i innych powieściach zmarłego przed czternastoma laty amerykańskiego mistrza prozy sensacyjno-szpiegowskiej. W pierwszym tomie „Lady S.” Van Hamme wraca do tamtych inspiracji. Album „Na zdorowje, Szaniuszka!” – i, jak można podejrzewać, także kolejne odsłony serii – jest bardzo Ludlumowski w stylu. Ponownie – jak literaturze zimnowojennej – pojawiają się źli Rosjanie; zasugerowany jest także jakiś spisek na globalną skalę, a w tym wszystkim piękna kobieta, co do której prawdziwych intencji (o pochodzeniu już nie mówiąc) możemy mieć sporo zastrzeżeń. Także w warstwie graficznej „Lady S.” nawiązuje do komiksów sprzed lat. Sposób rysowania – nawet w scenach dramatycznych zaskakująco statyczny – do tego realistyczna kreska i klasyczne kadrowanie przywodzą na myśl „Dzień Czarnego Słońca” i „Tam, dokąd zmierza Indianin”, czyli pierwsze albumy „XIII”. I proszę tego wcale nie traktować jako przygany. Ta formuła świetnie się sprawdza. A sama opowieść nadzwyczaj dobrze rokuje.
