Sag wikińskich nigdy dość! Do takiego wniosku doszedł Egmont i postanowił rozpocząć publikację mocno zakorzenionej w skandynawskich mitach trylogii – przynajmniej jak do tej pory – fantasy „Konungowie”. Odpowiadają za nią artyści z dwóch różnych światów: belgijski scenarzysta Sylvain Runberg i chiński rysownik Juzhen.
Gdzie dwóch się bije, tam trzeci i czwarty korzystają
[Juzhen, Sylvain Runberg „Konungowie #1: Najazdy” - recenzja]
Sag wikińskich nigdy dość! Do takiego wniosku doszedł Egmont i postanowił rozpocząć publikację mocno zakorzenionej w skandynawskich mitach trylogii – przynajmniej jak do tej pory – fantasy „Konungowie”. Odpowiadają za nią artyści z dwóch różnych światów: belgijski scenarzysta Sylvain Runberg i chiński rysownik Juzhen.
Juzhen, Sylvain Runberg
‹Konungowie #1: Najazdy›
Najsłynniejszą serią komiksową, której bohaterami są Wikingowie, jest oczywiście „
Thorgal” i spin-offy, które z niego w ostatnich latach wypączkowały („
Kriss de Valnor”, „
Louve” oraz „
Młodzieńcze lata”). Ogromna, niezmienna od prawie czterech dekad, popularność cyklu stworzonego przez Jeana Van Hamme’a oraz Grzegorza Rosińskiego nie mogła ujść uwagi innych autorów, którzy – w miarę możliwości i własnego talentu – starali się dyskontować sukces artystyczny Belga i Polaka. W klimacie opowieści o Thorgalu Aegirssonie utrzymana jest więc wydawana od 2012 roku „
Saga Valty” Jeana Dufaux i Mohameda Aouamriego oraz mający swoją premierę rok wcześniej, choć na polskim rynku pojawiający się później, „Konungowie” Sylvaina Runberga i Juzhena. Runberg znany jest i ceniony w naszym kraju głównie dzięki sadze science-fiction „Orbital”, natomiast pochodzący z Chin Juzhen tym albumem debiutuje nad Wisłą.
Runberg, jak do tej pory, udowadniał niejednokrotnie, że nie lubi serii ciągnących się w nieskończoność. Obyczajową historię „London Calling” (2007-2010) zamknął w trzech tomach, a fantastyczny „Hammerfall” (2007-2009) – w czterech. Co prawda, „Orbital” doczekał się do tego momentu sześciu albumów, a oparte na słynnej trylogii kryminalnej Stiega Larssona „Millenium” pięciu, to jednak raczej trudno oczekiwać – a w drugim przypadku jest to po prostu niemożliwe – by za czas jakiś liczyć ich części w dziesiątkach. Nie powinno nas więc dziwić, że przymierzając się przed kilku laty do bliskiego stylistyce opowieści grozy cyklu fantasy „Konungowie”, belgijski scenarzysta założył sobie z góry, że fabuła nie rozrośnie się ponad miarę. W 2011 roku ukazały się „Najazdy”, a następnie – w odstępach rocznych – „Wojownicy nicości” i „Kara”. I chociaż oficjalnie cykl ma wciąż status „w toku”, na razie o kolejnej jego odsłonie nie słychać. „Konungów” zilustrował rysownik rodem z Chin, który zanim rozpoczął współpracę z Runbergiem, próbował zrobić karierę na rynku amerykańskim. Do tej pory nieszczególnie mu się to udało, ale jeszcze wszystko przed nim.
Akcja „Konungów” rozgrywa się w położonym na dalekiej północy królestwie Alstavik. To kresy zamieszkałego przez ludzi świata. Dalej żyją już tylko potworne Centaury, z którymi przed dekadą ludzie stoczyli zakończoną sukcesem wojnę. Od tamtego momentu bestie nie dawały się im już we znaki, lecz to wcale nie oznacza, że nie powrócą – jeszcze groźniejsze i okrutniejsze. Ale nawet i bez nich mieszkańcy Alstaviku nie mają lekko. Ich pograniczne ziemie pustoszą najeźdźcy zza morza – Celtowie z ludu Mog Ruith, którzy pragną doprowadzić królestwo do upadku, najpierw przejmując jego szlaki handlowe, a następnie dokonując inwazji. Jakby tego było mało, w państwie trwa wojna domowa. Zasiadający na tronie konung Rildrig – zadufany w sobie i zaślepiony przez władzę – stara się zwalczyć partyzantkę, którą kieruje Sigvald, jego brat, przed laty podstępnie pozbawiony praw do korony. Bracia szczerze się nienawidzą i rywalizują ze sobą na śmierć i życie, co martwi przede wszystkim ich piękną i szlachetną siostrę, Elfi.
Młoda kobieta, pozbawiona uprzedzeń, jest przekonana, że królestwo jej ojca stoi na skraju przepaści. Że prędzej czy później będzie musiało upaść pod ciosami Centaurów bądź Celtów. Jedynym ratunkiem może okazać się sojusz braci i ich wspólne wystąpienie przeciwko śmiertelnym wrogom. Ale jak tego dokonać, skoro Rildrig i Sigvald sami dla siebie są nieprzejednanymi nieprzyjaciółmi? Choć ich pojednanie wydaje się w tamtym momencie równie dalekie jak możliwość lotu na Marsa, Elfi – kierowana pobudkami patriotycznymi i siostrzaną miłością – podejmuje się tej misji. Z jakim skutkiem – to się okaże prawdopodobnie dopiero w kolejnych tomach. Akcja „Najazdów” rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych; niezwykle ważną rolę odgrywają bowiem retrospekcje, z których dowiadujemy się o wydarzeniach sprzed ponad dekady, kiedy to ludzie pokonali Centaury, a Rildrig i Sigvald – po śmierci schorowanego króla Ragnulfa – stoczyli bezpardonową walkę o tron. Sylvain Runberg bardzo umiejętnie splata wszystkie wątki; w odpowiednich dla podniesienia napięcia momentach umieszcza kolejne zwroty fabuły, dzięki czemu akcję śledzi się z niesłabnącym zainteresowaniem od pierwszej do ostatniej planszy.
„Konungowie” to bardzo mroczna opowieść fantasy. Nie tylko z uwagi na miejsce na mapie, gdzie scenarzysta umieścił Alstavik – krainę, w której znacznie częściej panuje ciemność, niż dociera do niej światło słoneczne. Mroczne są – może poza Elfi (ale któż wie, co uczyni ona w kolejnych tomach cyklu) – dusze bohaterów. Do końca nawet nie możemy być pewni, jakie w rzeczywistości intencje przyświecają Sigvaldowi i czy na miejscu swego brata nie byłby równie nieprzejednany i bezduszny jak on. Los sprawił, że w tej chwili sympatia czytelnika jest po jego stronie. Ale poczekajmy, aż Runberg rozwinie skrzydła. Ponury ton historii opowiedzianej przez Belga podkreślają dodatkowo rysunki Juzhena, które stanowią wypadkową realistycznej kreski typowej dla komiksu frankofońskiego z elementami mangi (vide ostre kontury, a nade wszystko wielkie oczy postaci ludzkich). Poza tym da się dostrzec również wpływy amerykańskie; wiele kadrów – zwłaszcza przedstawiających sceny walki – z równym powodzeniem mogłoby znaleźć się w komiksach superbohaterskich. Co jednak najistotniejsze, ta eklektyczność – mimo pewnej sztuczności rysunków, mogącej kojarzyć się z produkcjami świętej pamięci CrossGenu – sprawdza się znakomicie. A to wszystko świetnie wróży na przyszłość. Kto wie, może kolejne albumy dorównają poziomem nie mniej mrocznemu, a fabularnie jeszcze bardziej skomplikowanemu (i z tego też powodu ciekawszemu) „
Elrykowi” Juliena Blondela i Robina Rechta.
