Venom żołnierzem? Tak, ale nie ten Venom. Inny, zupełnie nowy. A jednak gdzieś w głębi wciąż taki sam. A może jeszcze gorszy?
Jad jako broń militarna
[Tony Moore, Rick Remender „Wielka Kolekcja Komiksów Marvela #64: Venom” - recenzja]
Venom żołnierzem? Tak, ale nie ten Venom. Inny, zupełnie nowy. A jednak gdzieś w głębi wciąż taki sam. A może jeszcze gorszy?
Tony Moore, Rick Remender
‹Wielka Kolekcja Komiksów Marvela #64: Venom›
Venom to spośród przeciwników Spider-Mana (a tych miał Pajączek w swej przeszło pięćdziesięcioletniej historii nieprzebrane rzesze) postać bodaj najmroczniejsza. A i owszem, nawet najbardziej kolorowi przebierańcy – jak choćby Zielony Goblin – byli postaciami groźnymi i złowieszczymi, ale kosmiczny symbiont przerażał już samym wyglądem: czarny, połyskliwy kostium i paszcza najeżona zębiskami przywodziły na myśl ksenomorfa z filmowej serii „Obcy”. O jego potędze stanowi jednak nie wygląd czy siła fizyczna, a wola przetrwania. Venom to nie człowiek – ani też nie zwyczajna bestia. To pozaziemski pasożyt, wydobywający z żywiciela wszystko, co najgorsze. To choroba zakaźna szukająca nosiciela. Odtrącona przez Petera Parkera – zbyt silnego psychicznie, by mogła nim do końca owładnąć – istota rozkwitła dopiero po połączeniu z Eddiem Brockiem, pałającym do Spider-Mana taką samą niechęcią. Lecz choć to Brock najsilniej kojarzy się z postacią Venoma, symbiont już wielokrotnie zmieniał gospodarza. Jednym z nich był Mac Gargan – łotr znany wcześniej jako Scorpion. Obecnie zaś czarny kombinezon nosi inna postać znana z kart „The Amazing Spider-Man”, blisko z Pająkiem związana. Eugene Thompson – dla przyjaciół Flash. Postać ciekawa, niejednoznaczna. Szkolny osiłek, gnębiący młodego Parkera – a potem najlepszy przyjaciel. Fan Człowieka-Pająka, nieświadomy jego prawdziwej tożsamości. Człowiek, który ma w sobie dużo siły i dobrej woli, a z drugiej strony – liczne demony. Trudne dzieciństwo. Trauma po wojnie, w której stracił nogi. Uzależnienie od alkoholu, kładące się cieniem na całym jego życiu.Połączenie takiej osobowości z symbiontem to iście wybuchowa mieszanka – ale w tym szaleństwie jest metoda.
Flash Thompson jako nowy nosiciel Venoma to zasadnicza odmiana, a zarazem zmyślna kontynuacja. Wielki, potężny i mroczny – lecz tym razem nie superłotr. Superbohater? Też nie do konca. Dzięki symbiontowi Flash może kontynuować brutalnie przerwaną karierę wojskową jako tajny agent sił militarnych USA. Superżołnierz. Na poły Rambo, na poły James Bond. Tempo akcji kilku pierwszych tomów składających się na 64. zeszyt WKKM jest zawrotne: z kraju ogarniętego wojną Venom przeskakuje w tropiki – a stamtąd ewakuuje się po chwili do Nowego Jorku. Walczy to ze zbrodniczym syndykatem, to znów z natrętną muchą. I o ile sekwencje z udziałem Jacka O′Lanterna czy Crime Mastera bronią się soczystością i świetnie zilustrowanymi sekwencjami akcji, o tyle inne bywają zbyt krótkie (sam Venom oblicza je na kilkadziesiąt sekund) czy wręcz niepotrzebne i wtrącone na siłę.
Przeciwwagą dla wątku sensacyjnego jest wpleciona w intrygę historia życia prywatnego Thompsona: jego pełnego napięcia związku z Betty Brant, przyjaźni z Peterem Parkerem i relacji z ojcem. Zwłaszcza ostatnia część nakreśla głębsze tło dla zachowania Flasha – tak w czasach szkolnych, jak i teraz. Pozwala zrozumieć pewne jego błędy i złe sposoby radzenia sobie z nimi. Z drugiej strony, każe zakwestionować wybór nowej drogi – jako równie niebezpiecznej. Venom spojony z ciałem Flasha – dający mu nogi, wręcz uskrzydlający – jest ciekawą paralelą alkoholu. Niszczy Thompsona i jego relacje z innymi w niepokojąco podobny sposób. Wzmaga jego siłę i agresję – a po trwającym zbyt długo zespoleniu przemienia w dziką, nieokiełznaną bestię, której wyczyny będą po otrzeźwieniu budzić wstyd i strach. Duet Thompson/Venom to taki Dr Jekyll i Mr Hyde – lub, by posłużyć się porównaniem z Uniwersum Marvela – dr Bruce Banner i Hulk.
Siłą tego albumu od strony scenariuszowej jest zdecydowanie warstwa obyczajowa i jej niespieszna, stonowana narracja. Sekwencje akcji bronią się jednak dzięki znakomitej kresce Tony′ego Moore′a – rysownika znanego z pierwszych zeszytów Żywych Trupów. Chwilami przywodzi na myśl styl Todda McFarlane′a, pod piórkiem którego skrzydła rozwinął niegdyś Venom, zaś sam Agent Venom w niektórych ujęciach jako żywo przypomina McFarlane′owskiego Spawna. Cała historia, mimo dość festyniarskiej, zdałoby się, obsady czarnych charakterów, tonie w mroku. Jack O′Lantern – cudak latający na miotle z halloweenową dynią na głowie – jest przerażający i zły, a już pierwsze starcie z Venomem czyni go jeszcze straszniejszym. Sługusy Crime Mastera kojarzyć się mogą z kolei z meksykańskimi figurkami calaca, a on sam nosi coś w rodzaju afrykańskiej maski rytualnej. To zresztą niejedyne ciekawe tropy w tym albumie. Warto dodać, że – podobnie jak główny bohater – czołowi antagoniści tej historii to n-te wcielenia postaci: trzeci Mistrz Zbrodni, piąty Dyniogłowy, a główną motywacją ich wszystkich jest walka o prymat. O′Lantern już na początku daje do zrozumienia, że chce przyćmić swoich poprzedników; że jest najlepszym O′Lanternem. Thompson chce być najlepszym Venomem: uczynić za jego pomocą najwięcej dobrego. W komiksie pojawia się zresztą opinia, że jest lepszym Pająkiem od Spider-Mana. I tu smaczek najciekawszy: swoją przygodę z symbiontem miał także pojawiający się w „Venomie” Łowca – który w „Ostatnich łowach Kravena” przywdział czarny kostium, by dać światu lepszego Człowieka-Pająka (obecnie tego samego dokonać próbuje Doctor Octopus w serii „Superior Spider-Man”).
„Venom” jest albumem nierównym, ale mimo wszystko przyzwoitym. W ciekawy sposób odświeżył najbarwniejszy czarny charakter ze świata Spider-Mana, dał mu szersze pole do popisu, a z drugiej – pogłębił portret dobrze znanej postaci. Szkoda tylko, że albumu nie poszerzono o kilka kolejnych zeszytów, bo ujawnienie tożsamości Crime Mastera stanowiłoby smakowity kąsek.

* dla wątku sensacyjnego