Nie codziennie zdarza się, że poważne media zajmują się tym, co dzieje się w świecie komiksu. Nic zatem dziwnego, że miniseria o wszystko mówiącym tytule "Poległy syn: Śmierć Kapitana Ameryki" znalazła się w Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela (pod numerkiem 42).
Marvel: Chciałbym umrzeć jak Kapitan Ameryka
[Jeph Loeb, Leinil Yu „Wielka Kolekcja Komiksów Marvela #42: Poległy syn: Śmierć Kapitana Ameryki” - recenzja]
Nie codziennie zdarza się, że poważne media zajmują się tym, co dzieje się w świecie komiksu. Nic zatem dziwnego, że miniseria o wszystko mówiącym tytule "Poległy syn: Śmierć Kapitana Ameryki" znalazła się w Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela (pod numerkiem 42).
Jeph Loeb, Leinil Yu
‹Wielka Kolekcja Komiksów Marvela #42: Poległy syn: Śmierć Kapitana Ameryki›
Kapitan Ameryka jest nie tylko jednym z najpopularniejszych bohaterów Marvela, ale stanowi symbol patriotyzmu i wiary w american dream. Dla czytelników zza oceanu jest legendą i namaszczenie, z jakim się go traktuje, nie zawsze jest zrozumiałe dla naszego kręgu kulturowego. Te wszystkie pompatyczne przemowy i wzniosłe gesty co mniej odpornych mogą przyprawić o niestrawność. Niemniej ma to swój klimat i nawet jeśli postać ta jest o wiele mniej uniwersalna niż Spider-man czy Wolverine, to w naszym kraju również ma sporą grupę wiernych fanów.
Dlatego też decyzja wydawnictwa o tym, by go uśmiercić, ocierała się niemal o herezję. Z drugiej strony, skoro raz taki manewr się udał i przyczynił się do popularyzacji komiksów, czemu by nie spróbować? Mam tu oczywiście na myśli Supermana i jego pamiętny pojedynek z Doomsdayem, który zakończył się śmiercią Człowieka ze Stali. W 1992 roku pisały o tym dzienniki i mówiono o tym w wiadomościach. Choć sam moment zabójstwa nie należał do najbardziej spektakularnych (Superman dostał po prostu z piąchy), komiks ten okazał się hitem. Oczywiście, takie postacie jak przybysz z planety Krypton nie umierają na zawsze i po licznych perypetiach znów pojawił się w uniwersum DC. Niemniej wydawnictwo, jak i konkurencja z Marvela, postanowili kuć żelazo póki gorące i nagle pojawiła się plaga "końców" i "zgonów" najpopularniejszych postaci. Skupiając się tylko na polskich edycjach, należałoby wymienić "złamanie" Batmana przez Bane′a, "samobójczą ucieczkę" Punishera czy "maksymalne klonowanie" Spider-Mana. Jednak zamiast euforii, kolejne tego typu akcje zaczynały być przyjmowane coraz chłodniej, aż ostatecznie się z nich wycofano.
Jedynie raz na jakiś czas pojawiały się wydania specjalne, pokazujące hipotetyczną śmierć jakiejś popularnej postaci. W przypadku Kapitana Ameryki mieliśmy okazję przeczytać taką opowieść w trzydziestym pierwszym tomie Kolekcji Hachette. Niestety, nie powalała ona na kolana. Tym bardziej z niepokojem sięgnąłem po "Poległego syna". W końcu przy tego typu historiach bardzo łatwo popaść w ckliwy sentymentalizm i patos na skalę niespotykaną.
Mimo to, należy uczciwie przyznać, że scenarzysta Jeph Loeb potrafił zapanować nad tego typu zapędami i bazując na pomyśle J.M. Straczynskiego, podszedł do zagadnienia w mniej szablonowy sposób. Zaprezentował pięć etapów emocjonalnego wstrząsu, jakim jest strata kogoś bliskiego, a mianowicie: zaprzeczenie, gniew, negocjacje, depresję i wreszcie akceptację.
Przyznam, że spore wrażenie zrobił na mniej już sam początek komiksu, kiedy to jesteśmy świadkami zastrzelenia Kapitana przez tajemniczego snajpera. Po trzęsieniu ziemi, jakim dla świata Marvela były wydarzenia opisane w serii "Wojna domowa", wydawało się, że nie szybko doczekamy się czegoś równie mocnego. Zwłaszcza że już sam proces, jaki Steve′owi Rogersowi wytoczono za opór stawiany przepisom ustawy o rejestracji superbohaterów, wydawał się drastycznym krokiem. W końcu, kto to widział, by bohater wojenny, ubrany w strój przyozdobiony barwami narodowymi, miał być traktowany niczym pierwszy lepszy rzezimieszek. Zabójczy strzał pada w momencie, kiedy prowadzony jest on na sąd, co dodatkowo wzmacnia dramatyzm całej sytuacji. Nic dziwnego, że media się tym zainteresowały.
Niestety, nie wszystkie dalsze części komiksu trzymają równie wysoki poziom. Poza mocnymi momentami, jak próba sprawdzenia przez Wolverine′a, czy w trumnie aby na pewno leży Rogers, i czy wszystko to nie jest aby kolejnym pomysłem pozostającego w ukryciu Nicka Fury′ego, trafiają się również fragmenty naiwne i niepasujące do powagi sytuacji. Tu najbardziej jaskrawym przykładem jest wciśnięty na siłę pojedynek Spider-Mana z Rhino. A szkoda, bo akurat ten segment należy do najlepiej narysowanych (bardzo duże brawa dla Davida Fincha!).
Loeb, pisząc scenariusz, postanowił nie epatować płomiennymi mowami kolejnych zasmuconych bohaterów. Owszem, tych nie daje się uniknąć, ale mimo wszystko nie stanowią irytującej osi fabuły, tak samo jak i retrospekcje z czasów II Wojny Światowej, których również nie zabrakło. O tym, co przeżywają postacie, więcej niż słowa, świadczą ich czyny, jak chociażby gra w karty w milczeniu zrezygnowanych, pozostających w ukryciu New Avengers, czy próba nakłonienia Hawkeye′a przez Iron Mana, by ten został nowym Kapitanem Ameryką. Są to niewątpliwie elementy, dla których warto sięgnąć po ten zeszyt.
Oczywiście dla nikogo zaskoczeniem być nie może, że Steve Rogers nie umarł na zawsze i prędzej czy później ponownie go zobaczymy. Stało się to dość szybko, ponieważ już po dwóch latach, o czym dokładnie opowiedziano w dodatkach do komiksu. Jednak nawet bez tego było wiadomo, że Kapitan Ameryka nie powiedział ostatniego słowa i tak jak to było z Supermanem, kiedyś dojdzie do jego reanimacji. Ta świadomość sprawia, że "Poległego syna" nie sposób odebrać jako dzieło aż tak poruszające, jak to sobie wymarzyli twórcy. Wiem, że w świecie Marvela nie wskrzesza się tylko wujka Bena i Gwen Stacy (kiedyś tak mówiono też o Buckym, ale od czasu "Zimowego żołnierza" zasada ta przestała być aktualna), ale dla lepszego efektu można było z jego powrotem poczekać dłużej i wymyślić coś mniej przekombinowanego, chociaż to rozważania na całkiem inną recenzję.
Skupiając się jedynie na „Śmierci Kapitana Ameryki”, należy podkreślić, że jest to bardzo mocna pozycja, która ma swoje minusy, nieprzysłaniające jednak pozytywnego wrażenia całości. Owszem, zawsze można powiedzieć, że tego typu epokowe wydarzenie mogłoby być przedstawione jeszcze lepiej, ale nie zapominajmy, jak łatwo było je sknocić.
