X-Meni do kwadratu! Ci sprzed lat, oryginalni, pierwsi uczniowie profesora X (czyli Xaviera), i nowe pokolenie superbohaterów spotykają się na kartach serii „All-New X-Men”. Wszystko po to, aby powstrzymać zrewoltowanego Cyclopsa, który chcąc chronić nowo objawionych mutantów, uderza w ludzi. A to jedynie nakręca spiralę nienawiści i może zakończyć się kolejną wojną.
Twarzą w twarz z… samym sobą
[Brian Michael Bendis, Stuart Immonen „All-New X-Men #1: Wczorajsi X-Men” - recenzja]
X-Meni do kwadratu! Ci sprzed lat, oryginalni, pierwsi uczniowie profesora X (czyli Xaviera), i nowe pokolenie superbohaterów spotykają się na kartach serii „All-New X-Men”. Wszystko po to, aby powstrzymać zrewoltowanego Cyclopsa, który chcąc chronić nowo objawionych mutantów, uderza w ludzi. A to jedynie nakręca spiralę nienawiści i może zakończyć się kolejną wojną.
Brian Michael Bendis, Stuart Immonen
‹All-New X-Men #1: Wczorajsi X-Men›
X-Menów znamy doskonale dzięki dziesiątkom wydanych w Polsce komiksów i pokazywanych na ekranach kin i telewizorów filmów. Mogłoby się wydawać, że nie kryją już przed nami żadnych tajemnic. Ale to oczywiście płonna nadzieja. Gdy Marvel rozpoczyna publikację kolejnej „obrazkowej” serii, nierzadko powierzając jej tworzenie nowemu, wcześniej niezwiązanemu z cyklem scenarzyście, ten stara się zaskoczyć czytelników i wystartować z punktu, który dla wszystkich okazuje się zaskoczeniem. Nie inaczej stało się w przypadku, zainaugurowanych w styczniu 2013 roku, „All-New X-Men”, za fabułę których odpowiada ceniony wśród wielbicieli opowieści o superbohaterach Amerykanin Brian Michael Bendis (wcześniej pracował on między innymi przy przygodach Daredevila, Spider-Mana czy New Avengers). Pierwszy zbiorczy album serii, zatytułowany „Wczorajsi X-Men” (który oryginalnie ukazał się na początku ubiegłego roku), składa się z otwierających nową odnogę mutanckiego uniwersum pięciu zeszytów. Do tego dorzucono jeszcze galerię okładek (w tym alternatywnych), co w sumie złożyło się na sto kilkanaście stron prawdziwego superbohaterskiego „wypasu”.
Najważniejsze jednak jest to, jak komiks prezentuje się od strony fabularnej. Najkrótsza odpowiedź mogłaby brzmieć: dobrze, chociaż bez rewelacji. Czyta się go szybko i z przyjemnością, czasami nawet chętnie wraca do już przejrzanych stron, aby jeszcze raz wgłębić się w psychologiczne zawiłości głównych (super)bohaterów dramatu. Tym bardziej że tutaj występują oni pod dwiema postaciami – młodzieńczą (można by rzec: pierwotną) i dorosłą. A to trochę komplikuje sytuację. Choć Bendis dołożył wszelkich starań, aby intryga – mimo obiektywnych trudności, wynikających z przyjętego na początku założenia – była przejrzysta. Zarzewiem konfliktu jest zbuntowany przeciwko ludziom i innym X-Menom Cyclops, któremu nie podoba się, w jaki sposób traktowani są jego pobratymcy. Dlatego przez cały czas monitoruje przypadki pojawiania się na całym świecie nowych mutantów. A gdy już dojdzie do ich objawienia się, natychmiast – przynajmniej w miarę możliwości – pojawia się na miejscu zdarzenia, aby uchronić ich czy to przed aresztowaniem przez policję, czy to przed publicznym linczem.
Ta chwalebna misja ma też jednak drugą stronę medalu – prowadzi niekiedy do bezpardonowej walki z ludźmi, powoduje wśród nich ofiary, co jedynie wzmaga nienawiść ogółu wobec mutantów. Efekt zaś może być taki, że trzeba będzie zamknąć szkołę profesora Xaviera, co dla wielu X-Menów byłoby katastrofą. Uznają więc oni, że trzeba powstrzymać Cyclopsa (i tych, którzy go popierają). Ale jak zrobić to w sposób, który nie wywoła wojny domowej pomiędzy mutantami? Na pewien pomysł wpada Henry McCoy, czyli Beast (Bestia). Drogą eksperymentów znajduje sposób, aby przenieść się w przeszłość. Odnajduje w niej młodego Scotta Summersa, czyli Cyclopsa, i namawia na podróż w czasy współczesne. Cel jest jeden: młody Scott ma przekonać siebie samego – już dorosłego – by zrezygnował z rozpoczętej przeciwko ludziom krucjaty. Wraz z nim ruszają do przyszłości także pozostali X-Meni „pierwszego pokolenia”: Jean Grey (Marvel Girl), Warren Worthington (Angel), Bobby Drake (Iceman) oraz… sam Henry.
Pomysł ciekawy (także z psychologicznego punktu widzenia): współcześni X-Meni stają twarzą w twarz z sobą sprzed wielu lat. To oczywiście skłania do porównań i postawienia kilku pytań. Co się z nimi w tym czasie stało? Co wyrosło z idealistycznie nastawionych do świata i współpracy z ludźmi nastoletnich mutantów? Czy spełniły się ich marzenia? Jak rozwinęły się relacje wewnątrz grupy? Bendis stara się eksplorować te wątki, choć czyni to mimo wszystko w sposób dość ograniczony. Całej historii trochę brakuje rozmachu, którą mogłaby zyskać tylko wtedy, gdyby pomysł został rozwinięty w ramach rozbudowanej, wielowątkowej powieści graficznej, a nie została wtłoczona w ramy zeszytowe, kierujące się – jak wiadomo – własną logiką i wymagające zachowania odpowiedniego schematu konstrukcyjnego (trzęsienie ziemi na otwarcie i mocna puenta na zamknięcie odcinka). Scenarzysta robi jednak wiele, aby bezpośrednim konfrontacjom bohaterów przydać dramatyzmu. Czego wprost nie pokaże, czytelnik może dopowiedzieć sobie sam.
Za stronę graficzną serii odpowiada czterdziestoośmioletni kanadyjski rysownik Stuart Immonen (zresztą rówieśnik scenarzysty), który współpracuje zarówno z Marvelem (Hulk, Ultimate X-Men), jak i DC Comics (Superman). Można więc uznać, że w temacie superbohaterskim ani wiedzy, ani doświadczenia mu nie brakuje. Świetnie rozumie się też z Bendisem, wspólnie z którym – zanim zabrali się za „All-New X-Men” – stworzył ponad dwadzieścia końcowych zeszytów cyklu „Ultimate Spider-Man” (2007-2009). To właśnie ich sukces sprawił, że parę lat później Marvel zdecydował się powierzyć im kolejne zadanie (choć gwoli ścisłości należy dodać, że w następnych odsłonach okazjonalnie będą pojawiać się również inni graficy). Styl Immonena charakteryzuje się bardzo wyrazistą kreską, mocno zarysowanymi konturami i dynamizmem. Tym samym Kanadyjczyk świetnie radzi sobie w scenach akcji, których we „Wczorajszych X-Menach” nie brakuje, a i pozostałe – znacznie bardziej statyczne – potrafi nasycić podskórną energią. Niemała w tym zasługa kolorystki, Marte Gracii, która przykłada wszelkich starań, aby rysunki biły po oczach. Skrzą się one więc feerią gorących barw, choć całość ma raczej mocno mroczny wyraz.
