Trudne początki
Leonard jest geniuszem. Przejawia się to w ciągłym tworzeniu bezużytecznych w większości wynalazków, wystawianiu swojego ucznia na śmiertelne niebezpieczeństwa (dla dobra nauki oczywiście), niszczeniu cudzej własności w wyniku kolejnych eksperymentów i pakowaniu się w kłopoty. Ale kto powiedział, że żywot geniusza jest łatwy?
Francuska seria o Leonardzie to jak dotąd 33 albumy i kilkadziesiąt lat wspólnej twórczości de Groota (scenariusz) i Turka (rysunek). Wydany właśnie w Polsce album „Leonard jest geniuszem” to pierwsza część serii. Od razu rzuca się w oczy, że to ramotka skierowana głównie do młodego odbiorcy – rysunki są bardzo duże, liczba kadrów na stronie i szczegółów w ich obrębie mocno ograniczona, a styl rysowania to stara francuska szkoła komiksu humorystycznego. Podobnie jest z dowcipami. Leonard swoimi wynalazkami powoduje sporo zamieszania, w wyniku którego zwykle obrywa jego uczeń. Ale dorośli nie znajdą tu niczego specjalnie zabawnego. Leonard to nie Mały Sprytek, ani Titieuf. Tylko dwie historyjki powodują głośniejszy rechot – ta o tajemniczym brodaczu i rolniku z kompleksem George′a („będę go ściskał i pieścił i ściskał i…”). W większości jest natomiast całkiem grzecznie i średnio zabawnie. Zaletą Leonarda jest to, że niektóre wynalazki dają rodzicom szansę na wykazanie się wiedzą i wyjaśnienie pociechom, co i jak działa. Historyjki zajmują od jednej do kilku stron, ale ze względu na naprawdę duże rysunki czytania nie ma wiele. Szkoda, że wydawcy nie zawsze udało się dobrze wymazać oryginalne francuskie napisy i zastąpić polskimi. Kolory w albumie również pozostawiają nieco do życzenia.
„Leonard jest geniuszem” to komiks przede wszystkim dla dzieci i ich rodziców, którzy w razie czego wybiją maluchom z głowy niebezpieczne pomysły, których jest w albumie kilka.
Zbędna bzdura
Armia czerwonookich ogrów atakuje należący do Gorna zamek. Ogry najwyraźniej czują, co się święci i usiłują zakończyć smutny żywot tego komiksu, zanim fabuła się rozkręci. Udana masakra mieszkańców zamku i bohaterski czyn dwójki ogrów – przebicie właściciela włości dzidą – w obliczu późniejszych wydarzeń zakrawają na wspaniałomyślność. Niestety, dzięki „niezwykłej” pomysłowości Tiburce Ogera, twórcy komiksu, Gorn w niematerialnej postaci wraca na ten świat ratować swoją ukochaną i szukać zemsty na zdradzieckiej wróżce…
Akcja komiksu rozgrywa się w świecie fantasy, w którym wszystko jest możliwe. I rzeczywiście Oger naprawdę pozwala sobie na wiele, każąc bohaterom ratować zamki śpiewem, wbijać się statkami w mury obronne i wpadać na piwo w ramach rozgrzewki przez rzezią. Autor nie umie dobrze sprzedać swoich pomysłów czytelnikowi, z bohaterami trudno sympatyzować, a dowcipy, których w albumie sporo, nie śmieszą. Co gorsza, w wolnych chwilach Gorn lakonicznie dzieli się z czytelnikiem przeżyciami natury wewnętrznej. Całe szczęście, że robi to oszczędnie, bowiem strona tekstowa albumu jest wyjątkowo infantylna. Gwoździem do trumny „Gorna” jest oprawa graficzna. Groteskowe i karykaturalne rysunki, powykręcane w dziwnych wygibasach wielkookie postaci i irytujący zwyczaj dorysowywania wszystkim kobietom sterczących sutków. 46 stron radosnej i bardzo kolorowej twórczości Ogera to zbyt wiele. I tylko ogry znów ratują sytuację, wyglądając jak przystało na ogry. Czyli brzydko.
Jako mroczna powieść graficzna dla dorosłych „Gorn” osiada na dnie oferty krajowych wydawnictw. Jako komiks dla młodszego odbiorcy wywoła zaciekłą nienawiść następnego pokolenia do komiksu w ogóle. Potencjalną grupą odbiorców „Gorna′” wydają się osobnicy nieczytający komiksowych recenzji i przypadkowe ofiary akcji reklamowej wydawnictwa, który w dodatku sprzedaje „Gorna” w twardej oprawie, na jaką ten nie zasługuje. Strzeżcie się nieumarłego!
Tomasz Sidorkiewicz [30%]
I jeszcze jeden pakt z demonami
Od czasu zakończenia poprzedniego tomu u głównego bohatera Gorna niewiele się zmieniło. Nadal nie żyje. Na samym początku „Paktu” pani Gorge – wojowniczce, u której zatrzymał się nasz bohater – udaje się uratować przed atakiem dzikiej bestii gromadkę ocalałych z pogromu pobliskiej osady mieszkańców. Prowadzi uciekinierów z nizin do swojej wioski, by tam udzielić im schronienia. I tak zaczną się kłopoty, w wyniku których Gorn trafi do piekła i zawrze tytułowy pakt ze demonami. Umożliwi mu on pokonanie istoty, która przyczyniła się do jego śmierci (vide część pierwsza).
A w międzyczasie będziemy mieli okazję poznać rozterki głównego bohatera (niezwykle przypominające te, które przeżywał inny, równie martwy jak Gorn, amerykański bohater z Image Comics – Spawn), obejrzeć kilka dynamicznych scen starć mieszkańców wioski z mrocznymi przybyszami i obejrzeć kilka równie mrocznych rytuałów.
Drugi tom komiksu zmienił nieco ton – mniej w nim humorystycznych gagów, których pełno było w otwierającym cykl tomie „Gorn: Nawet śmierć…”. Brakuje też niezwykłych magicznych postaci zaludniających karty pierwszego tomu oraz odkrywania geografii krainy, w której przyszło żyć bohaterom komiksu. W „Gorn: Pakt” miejsce akcji komiksu ogranicza się głównie do jednej wioski i jej otocznia (oraz krótkiego piekielnego epizodu).
W ilustracjach wyróżniają się przede wszystkim charakterystyczne wielkie oczy z gigantycznymi rzęsami oraz czerwone policzki i równie czerwone nosy większości bohaterek. Te zniekształcone, groteskowe twarze, w zetknięciu z coraz poważniejszym, ocierającym się o klimaty grozy scenariuszem tworzą rozbieżność nie do strawienia. Komiks gubi się gdzieś pomiędzy dark fantasy (w scenariuszu) a komiksem humorystycznym (w rysunku).
48 stron w kartonowej oprawie za 19,80 to przerost formy nad treścią, a wszystko wskazuje na to, że kolejne tomy będą jeszcze droższe. W przygotowaniu jeszcze sześć (!) części sagi. Być może w kolejnych tomach sytuacja się poprawi. Na razie jest ledwie dostatecznie.
Do trzech razy sztuka
„Cubitus – najlepsze z najlepszych” to zbiór jednostronicowych historyjek o przygodach psa z żółtym ogonem, jego pana – Tomasza, przyjaciela Marcelka oraz kota Marszałka. Jest to już trzecia próba zdobycia polskich odbiorców przez sympatycznego pieska. Co ciekawe za każdym razem występował pod innym imieniem, poczynając od Kubusia (wyd. „Orbita”), poprzez Domela (wersja anime) aż po oryginalnego Cubitusa.
Cubitus pojawił się po raz pierwszy w roku 1968. Jego ojcem był, nieżyjący już, Belg – Luc Dupanloup (1945 -2000). Artysta ten studiował w Akademii Sztuki w Brukseli w latach 60. Swoją komiksową karierę rozpoczął w magazynie „Tintin” właśnie od historii o Cubitusie. Pracując pod oryginalnie brzmiącym pseudonimem tworzył i współtworzył wiele serii komiksowych, m.in.: „Chlorophylle”, „Niky”. Był laureatem wielu nagród, a Cubitus, jego najbardziej znany bohater, doczekał się nawet znaczka pocztowego ze swoją podobizną, wydanego przez belgijską pocztę.
Epizody zawarte w „Najlepszych z najlepszych” chronologicznie są wcześniejsze od tych zawartych w albumie „Orbity”. Widać dosyć wyraźnie, że autor był dopiero na początku budowania świata swojego kudłatego bohatera i jego przyjaciół. Historyjkom tym brak jest jeszcze tego, co buduje nastrój i charakter opowiadania – nawet jednostronicowego. W dużo większym stopniu autor kładl nacisk na końcową puentę, często zbyt nachalną.
Nie zmienia to faktu, że „Cubitus – najlepsze z najlepszych” jest ciekawą pozycją dla fanów komiksu. Należy się cieszyć, że polski czytelnik może zapoznać się z tym, co powstawało na Zachodzie wtedy gdy my mieliśmy do dyspozycji tylko Kapitana Żbika.
Nieodłączny element
Dzięki godnej podziwu konsekwencji wydawnictwa WANEKO, wielbiciele japońskiej szkoły komiksu mają przyjemność po raz szósty poznawać tajniki powstawania mangi. Tym razem rzecz dotyczy kwestii istotnej, nie tylko dlatego, że wielkie roboty są nieodłącznym elementem wielu mangowych fabuł, a dla Japończyków stanowią integralną część kultury masowej. Dla sporej grupy fanów skończenie niepraktyczne, dziwacznie uzbrojone machiny stały się wprowadzeniem w świat japońskiego komiksu i animacji.
Zanim czytelnik podda się czarowi wspomnień kosmicznych starć bohaterów sagi „Macross”, kilka słów o podręczniku. Poziom edytorski jest jak zwykle wysoki: sztywna okładka, solidny grzbiet, który znosi nawet brutalne traktowanie. Spora objętość (prawie 130 stron) skrywa zaś skarbnicę wiedzy dla początkującego mechadesignera: od podstaw takich jak kształtowanie sylwetki i właściwa jej kompozycja, przez przegląd poszczególnych części i możliwych wariantów rąk, nóg, korpusów, chwytaków itp., aż po wskazówki co do przedstawiania różnych rodzajów powierzchni i wykończeń. Sumienność autora nie budzi większych zastrzeżeń. Miłośnicy klasycznych maszyn rodem z „Patlabor” czy wymienionego już „Macross”, odnajdą tutaj swych ulubieńców. Natomiast zwolennicy bardziej militarnie zorientowanych konstrukcji typu Gasaraki, otrzymali odrębny rozdział. Także fani delikatniejszej (i o kilka pięter mniejszej) odmiany gatunku mogą od tej pory trenować rysowanie robotów-kobiet czy „muskularnych biocybernetycznych biustów”. Autor zadbał o kilka zabawnych fragmentów związanych z techniczno-anatomiczną nomenklaturą, co podchwyciły autorki przekładu. Nie mogło się również obyć bez zastosowania technik grafiki 3D, które ilustrują wykorzystanie zgromadzonych informacji dla stworzenia oryginalnych projektów. Zawiedzeni poczują się jedynie ci, którzy w połączeniu inżynierii genetycznej i nowoczesnego uzbrojenia spod znaku „Neon Genesis Evangelion” upatrują szczytu osiągnięć mangaków – podręcznik powstały w 1998 roku ich nie uwzględnia.
Tyle jeśli chodzi o przegląd zawartości. Czas na podsumowania i refleksje. Po pierwsze: szósta odsłona cyklu „Jak powstaje manga” utrzymuje poziom, do którego przyzwyczajeni są jego odbiorcy. Zaczynający przygodę z komiksem, nie tylko mangą, znajdą tutaj wiele praktycznych wskazówek, które pomogą im zaludniać cyberpunkowe metropolie, czy space operowe porty kosmiczne. Może zwiększy to szacunek dla poprawności wykonania elementów technicznych, o co chwilowo trudno w polskim komiksie, kończącym często na pierwszy planie. Po drugie: ciekawe, że jak dotąd w naszym kraju nie ukazała się podobna pozycja traktująca o zachodniej odmianie komiksu. Co stało się ze spuścizną Willa Eisnera i Jacka Kirby?
