Wszyscy sympatycy niezwykłych przygód klasycznych bohaterów będą zadowoleni. Podbój polskiego rynku komiksowego za sprawą Wydawnictwa Incal rozpoczyna bowiem Storm – nieustraszony bohater jako żywo przypominający pulpowych herosów złotego wieku kultury masowej.
Nadciąga Storm
[Philip Dunn, Don Lawrence, Martin Lodewijk „Storm #1: Świat na dnie. Ostatni zwycięzca” - recenzja]
Wszyscy sympatycy niezwykłych przygód klasycznych bohaterów będą zadowoleni. Podbój polskiego rynku komiksowego za sprawą Wydawnictwa Incal rozpoczyna bowiem Storm – nieustraszony bohater jako żywo przypominający pulpowych herosów złotego wieku kultury masowej.
Philip Dunn, Don Lawrence, Martin Lodewijk
‹Storm #1: Świat na dnie. Ostatni zwycięzca›
Pierwszy tom wydania zbiorczego zawiera dwie opowieści. „Świat na dnie” to historia otwierająca serię przygód Storma, natomiast „Ostatni zwycięzca” stanowi specyficzną jej kontynuację (o tej specyfice piszę dalej). Wszystko zaczyna się od doniosłej, ale też skrajnie niebezpiecznej misji, której celem jest zbadanie cyklonu szalejącego na Jowiszu. Ze stacji kosmicznej orbitującej wokół tej planety wyrusza nieustraszony pilot Storm. Niestety w trakcie lotu coś idzie nie tak – najnowocześniejszy w swojej klasie statek kosmiczny pilotowany przez doświadczonego pilota zostaje wciągnięty do wnętrza cyklonu. Naukowcy, którzy pozostali w stacji kosmicznej, są przekonani, że na zawsze stracili Storma, i wracają na Ziemię. Dzielnemu pilotowi udaje się jednak opanować statek i wydostaje się z cyklonu. Osamotniony kosmonauta programuje autopilota na powrót do domu i wprowadza się w stan hibernacji. Po trwającej rok podróży Storm ląduje na Ziemi po to tylko, by przekonać się, że nie jest to już ta sama planeta, którą opuszczał.
Tak zaczynają się przygody Storma w świecie, w którym nie ma już oceanów, a ludzkość najwyraźniej pogrążyła się w stanie barbarzyństwa. Czy to wszystko mogło zdarzyć się w ciągu roku? Autorzy wyjaśniają w pierwszym tomie, co tak naprawdę się stało, ale powiedzmy sobie szczerze: nie ma to żadnego znaczenia. Podobnie, jak mało istotne jest np. to, jakim cudem John Carter wylądował na Marsie czy jak Flash Gordon dostał się na planetę Mongo – ważne, że ku uciesze czytelnika bohaterowie przeżywają tam fantastyczne przygody. Podobnie jest w przypadku Storma - ciąg zdarzeń, które doprowadziły do sytuacji, w której się znalazł, ma drugorzędne znaczenie. Liczy się to, że dzięki nim zabiera on czytelnika w fantastyczną podróż po dnie oceanu, na którym kwitnie teraz egzotyczne życie. Podczas tej podróży nasz bohater napotyka piękną kobietę o imieniu Rudowłosa (burzliwy romans z klasycznie, czyli skąpo odzianą pięknością jest pewnie kwestią czasu), bezwzględnych rzezimieszków, dziwne stwory i kamienne miasta otoczone tajemniczym murem.
Po rozwiązaniu zagadki dotyczącej zniknięcia oceanów Storm kontynuuje wędrówkę u boku ognistowłosej piękności i oczywiście natychmiast pakuje się w nowe kłopoty. Tym razem musi wcielić się w rolę cyrkowego gladiatora, a następnie wziąć udział w śmiertelnie niebezpiecznym „turnieju” czempionów. Stawką w tych zmaganiach jest zdobycie tronu w pałacu, który okazuje się być olbrzymim statkiem kosmicznym – oczywiście tylko Storm jest w stanie rozpoznać, czym naprawdę jest pełna niebezpiecznych pułapek budowla. Akcja nie zwalnia ani na chwilę. Wszystko dzieje się tu w zawrotnym tempie i jedna niewiarygodna przygoda goni kolejną, prowadząc do finału, który jest zarazem przygotowaniem gruntu pod kolejne opowieści.
Jeżeli już o fabule mowa, to warto wspomnieć, że mamy tu do czynienia z pewną niekonsekwencją. Zakończenie pierwszego albumu mianowicie nie do końca – mówiąc delikatnie – pasuje do zdarzeń opisanych w albumie drugim. Czytelnicy sami przekonają się, o co dokładnie chodzi, a dokładne wyjaśnienie tego małego zgrzytu narracyjnego można znaleźć w umieszczonym w wydaniu zbiorczym tekście „Nieodkryty Storm”, w najdrobniejszych szczegółach opisującym bardzo trudne początki serii. Poza tym artykułem znajdziemy tu jeszcze jeden tekst, którego nie było w oryginalnym wydaniu albumu – „Kroniki Świata na dnie” to tekst opisujący polskie perypetie wydawnicze Storma, ilustrowany dodatkowymi materiałami graficznymi zdobytymi przez polskiego wydawcę (okładka magazynu CDN, w którym Storm zadebiutował na polskim rynku). Dodatkowe materiały graficzne umieszczone w tomie zbiorczym stanowią zresztą nie lada gratkę dla wszystkich miłośników komiksu. Mamy tu zdjęcia autorów, szkice, plakaty, okładki wydań magazynu „Eppo”, w którym ukazały się pierwsze opowieści o Stormie, oraz dodatkowe rysunki.
Wszystkie te materiały graficzne są bardzo interesujące, bo wyjątkowo interesujący i nietypowy jest styl rysownika serii – Dona Lawrence’a. Artysta nie tworzy bowiem klasycznych rysunków pociągniętych tuszem i pokrytych farbą. Mamy tu w gruncie rzeczy niezwykle realistyczne obrazy malowane w bardzo specyficzny sposób. Kolory są nakładane bezpośrednio na plansze w sposób przypominający nieco szkicowe kreskowanie. Dzięki temu rezultat końcowy stanowi oryginalne połączenie klasycznego malowania (jakie znamy chociażby z ostatnich albumów Rosińskiego czy Hermanna) z komiksowym kreskowaniem. Warto także dodać, że choć oba albumy opublikowane w pierwszym tomie pochodzą z końca lat 70., to mamy tu do czynienia z bardzo dynamicznym kadrowaniem i nietuzinkowym układem plansz, które równie dobrze mogłyby sprawdzić się we współczesnych komiksach.
Podsumowując, należy stwierdzić, że „Storm” to niewątpliwie seria, którą przede wszystkim docenią wielbiciele nieco starszych, klasycznych komiksów opartych na prostej, dynamicznej przygodowej fabule. Wszyscy, którzy lubią przygody Valeriana i Laureliny czy też naszego rodzimego Tajfuna oraz jego dwóch towarzyszek – Kriss i Maar, na pewno nie zawiodą się przygodami Storma i Rudowłosej. Jest to prosta opowieść pozbawiona wszelkich narracyjnych fajerwerków czy efekciarskich trików, ale stanowi to jej zaletę, a nie wadę. Autorzy oferują dobrze opowiedzianą i świetnie zilustrowaną space operę, która okazuje się bardziej ponadczasowa niż wiele komiksowych eksperymentów. Podczas lektury doskonale będzie bawił się rówieśnik Storma (bohater debiutował w 1977 roku, zatem ma już na karku trzydzieści osiem lat), ale doceni go także jego nastoletni syn (ewentualnie córka) czytający współczesne komiksy i mangi adresowane do młodzieży. Niewątpliwie może to być komiks, który będzie łączył pokolenia, dostarczając wiele radości z poznawania fantastycznych opowieści w rodzinnym gronie.
