Niedobre dialogi, panie. Bardzo niedobre dialogi. Do tego potwory wysysające mózg. To jest zła strona komiksu "Ciemność". Dobrą są rycerze Jedi i to, jak są przedstawieni. Chyba nawet lepiej, niż w Epizodzie II.
Dżedaje i zombiaki czyli wypiję twoją zupę
[Jan Duursema, John Ostrander „Gwiezdne wojny: Ciemność #1”, Jan Duursema, John Ostrander „Gwiezdne wojny: Ciemność #2” - recenzja]
Niedobre dialogi, panie. Bardzo niedobre dialogi. Do tego potwory wysysające mózg. To jest zła strona komiksu "Ciemność". Dobrą są rycerze Jedi i to, jak są przedstawieni. Chyba nawet lepiej, niż w Epizodzie II.
Jan Duursema, John Ostrander
‹Gwiezdne wojny: Ciemność #1›
Przeczytałam komiks. Niby nic nadzwyczajnego, po to są komiksy, żeby je czytać. Ale ten komiks był gwiezdnowojenny, a wydawnictwa tego typu na ogół omijam szerokim łukiem. Nie jest to może zachęcający początek recenzji, ale ten wstęp jest mi potrzebny, aby uzasadnić moje podejście do komiksu “Ciemność”. A jest to podejście człowieka w pewnym sensie z zewnątrz, który komiksów przygodowych z zasady nie czytuje, za to do świata “Gwiezdnych wojen” ma stosunek bardzo osobisty i emocjonalny.
Komiks jest ładnie wydany, w dwóch tomach, w twardej oprawie i na bardzo dobrym papierze. Obrazki na przednich i tylnych okładkach wydają się być namalowane przez inną osobę, niż autor komiksu – są zdecydowanie malarskie, z interesującym światłocieniem i świetną, stonowaną kolorystyką. choć na dwóch z nich powykręcane w dziwnych pozach postacie kojarzą mi się raczej z komiksem “Slaine”, a na trzecim panienka rasy Twi’lek trzymająca miecz świetlny z odgiętym małym paluszkiem niemal przyprawiła mnie o spadnięcie z krzesła.
Rysunki są niezłe, na ile mogę to stwierdzić w porównaniu z niektórymi innymi komiksami z serii “Gwiezdne wojny”, z którymi miałam styczność – przynajmniej twarze nie przypominają karykatur. Jedyne zastrzeżenie mam do pojawiającej się kilka razy postaci dziecka (główny bohater we wspomnieniach swoich lub innych osób): jest okropnie brzydkie, ma wodogłowie i ręce tak krótkie, że przy zgiętych łokciach w żaden sposób nie dałoby rady dosięgnąć dłońmi własnej twarzy. W niektórych scenach są też problemy z perspektywą: zupełnie nie widać, kto stoi bliżej, a kto dalej, nie można tego wywnioskować z rozmiarów postaci, bo przy obcych rasach nie wiadomo, czy ktoś jest mały z powodu oddalenia, czy to jego właściwy wzrost. Na przykład całostronicowy kadr ze zbiorową walką, otwierający II tom, właściwie żadnej perspektywy nie posiada – wygląda jak collage sklejony z kilku obrazków. Wrażenie psuje też zbyt pstrokata niekiedy kolorystyka.
Sceny walk są rysowane w dość typowy sposób, ale przypadło mi do gustu to, że rycerze Jedi często trzymają miecz świetlny jak katanę, ostrzem niejako “do tyłu”, co ma wiele sensu w walce taką bronią. Finałowy pojedynek z czarnym charakterem to już czysta japońszczyzna: stoją naprzeciwko siebie (zły trzyma miecz na sposób japoński, dobry stoi w pozycji zwanej w renesansowej szkole szermierki “z dachu”), rzucają się na siebie, mijają się, a po chwili jeden upada, przecięty na pół. Wygląda to zupełnie jak niektóre walki z komiksu “Usagi Yojimbo”.
Rzecz jasna, wszystkie postaci kobiece mają gigantyczne biusty i maksymalnie wydekoltowaną odzież, w miarę możliwości odsłaniającą również pępek, nawet, jeśli są mistrzyniami lub padawankami Jedi. Można by oczekiwać, że członkinie Zakonu będą się ubierać nieco skromniej, niż dziwki z kantyny “Czarna dziura” na Kiffex, no, ale w końcu to komiks amerykański, więc czego się tu spodziewać.
Główny bohater zasię jest stworzony zgodnie z wszelkimi prawidłami tworzenia bohaterów romantycznych, a może nawet byronicznych. Jest mroczny, skłócony ze światem, obciążony straszliwymi przeżyciami z przeszłości. Ma długie, czarne dredy, mroczną, przystojną, romantycznie nieogoloną twarz, rzuca mroczne spojrzenia spode łba, a ich moc podkreśla mroczny pasek tatuażu biegnący w poprzek nosa. Ręce ma nie wiedzieć czemu poowijane jakimiś bandażami, pewnie żeby było mroczniej. No i oczywiście ma mroczne problemy z uleganiem wpływowi Ciemnej Strony.
Jan Duursema, John Ostrander
‹Gwiezdne wojny: Ciemność #2›
Akcja jest zupełnie niezła: wprawdzie przewidywalna, ale ma w sobie to coś, szczególnie w końcowych scenach, gdzie wreszcie rycerze Jedi są przedstawieni jako prawdziwi Jedi, a nie jak banda magicznie doładowanych komandosów. Załamało mnie tylko wprowadzenie jakiejś zombiepodobnej rasy, która wysysa innym istotom mózg przez nos. To jakaś parodia! Mało, że wysysają mózgi, to jeszcze w kulminacyjnej scenie wystrzeliwują sobie z brzucha jakieś ni to macki ni to pajęczyny, którymi oplatają swoje ofiary na kształt kokonów i zanoszą do swojego gniazda. Doprawdy, brakuje jeszcze tylko tego, żeby wyskakiwali z ich klatek piersiowych... Być może zniosłabym jakoś te pomysły, gdyby nie przygnębiający brak logiki i konsekwencji w pokazywaniu tej rasy: w kolejnych scenach widzimy ich najpierw jako gromadę półprzytomnych obszarpańców (stąd moje skojarzenie z zombie), ale jednak posiadających ubrania, buty, a nawet wydekoltowane sukienki i bransolety na porządnie uczesanych kobietach. Kilkadziesiąt stron później bohaterów atakuje już gromada gołych, łysych, biegających na czworakach potworów. Owszem, w trakcie akcji pada stwierdzenie, że mieszkańcy planety się zdegenerowali pod wpływem pewnego złego faceta, ale chyba nie w aż takim tempie, żeby w ciągu kilkunastu godzin oduczyli się chodzić na dwóch nogach?
Najbardziej tragiczną stroną komiksu są dialogi, szczególnie w pierwszym tomie. Wysoce denerwujące jest natrętne zwracanie się wszystkich do wszystkich pełnym imieniem i nazwiskiem, co ma zapewne służyć przedstawieniu występujących w komiksie postaci (nieważne, czy są pierwszo- lub drugoplanowi, czy pojawiają się tylko w jednej scenie), ale brzmi bardzo nienaturalnie: nikt przecież w normalnej rozmowie nie wymienia co chwila personaliów rozmówcy. Wypowiedzi w stylu:
“- Quinlanie Vosie, nie pozwolono nam zabrać ciał zabitych kolegów, więc nie możemy ich opłakiwać.
- Rozumiem, Maritanie Kasie.”
albo:
“-Moi dwaj bracia Jedi i ja musimy to rozważyć, Quinlanie Vosie”.
są po prostu okropne i swą sztucznością psują skądinąd interesującą atmosferę komiksu. W drugim tomie jest już lepiej, najwyraźniej twórcy doszli do wniosku, że czytelnik zapamiętał już imię głównego bohatera i nie trzeba go co chwila przedstawiać. Nie można zwalić winy na tłumacza, bo widać, że starał się jak mógł - bardzo fajnie są na przykład przetłumaczone wypowiedzi Devaronianina Villiego, który mówi trochę w manierze “Kali zjeść ta krowa”, ale bez popadania w przesadę, co wychodzi całkiem naturalnie.
Oprócz nadużywania wołacza dobijające są niektóre wypowiedzi odnoszące się do działań Anzatów (to ta rasa mózgojadów). Kiedy w niezwykle dramatycznej scenie, w której Quinlan Vos, bliski przejścia na Ciemną Stronę Mocy, walczy z pewnym upadłym Jedi, czytamy nagle tekst: “Wypiję zupę twoją i tych, którzy zostali na zewnątrz”, atmosfera grozy dostaje potężnego kopa w tyłek, a my nie wiemy, czy się śmiać czy płakać. Jeszcze gorzej jest w scenie, w której poznajemy przeszłość głównego wroga, przy czym padają słowa: “Korzystał z potęgi Jedi, żeby zdobywać coraz więcej zupy. Odbierał ją nawet innym Jedi”. No, groteska, załamać się można. I nie ratuje tego mętne wytłumaczenie, że rzeczona zupa to “mieszanka tego, kim ktoś był i kim może się stać” (czy jakoś tak), ponieważ po polsku brzmi to wyjątkowo głupio. Po angielsku pewnie zresztą też. Tak, jakby nie można było użyć słowa “esencja”, które zresztą raz czy dwa tam pada, a nie budzi idiotycznych skojarzeń.
Pod pewnymi względami “Ciemność” przypomina mi Epizod I “Gwiezdnych wojen” – sceny naprawdę ładne, wzruszające i niegłupie zmieszane są z durnymi pomysłami i sztywnymi dialogami. Początkowo zamierzałam dać komiksowi niższą ocenę niż 70%, jednak po namyśle doszłam do wniosku, że zasługuje na nią ze względu na kilka zapadających w pamięć scen. Mistrz Tholme pocieszający małego Quinlana, scena odczytywania wspomnień z metalowej odznaki, gulasz mistrza Zao, scena, w której Quinlan w walce ze swoją byłą padawanką wyłącza miecz, no i oczywiście to, jak troje mistrzów Jedi w medytacji łączy swoje siły, aby wesprzeć psychicznie głównego bohatera. Widać, że twórcy komiksu czuli klimat gwiezdnej sagi i gdyby nie uparli się wprowadzić do niej mózgojadów, byłby to naprawdę dobry komiks.
