„Aria: Ucieczka Arii”, „Aria: Góra czarowników”, „Wilq superbohater”, „Wolverine Origin cz. V: Objawienie”, „Wolverine Origin cz. VI: I w proch się obrócisz”, „Ciach bajera” #1
„Aria: Ucieczka Arii”, „Aria: Góra czarowników”, „Wilq superbohater”, „Wolverine Origin cz. V: Objawienie”, „Wolverine Origin cz. VI: I w proch się obrócisz”, „Ciach bajera” #1
Wojciech Gołąbowski [30%, 30%]
Nieporozumienie
Aria to młoda i piękna wojowniczka, która nade wszystko ceni niezależność i swobodę Ciągle podróżuje, szukając nowych wyzwań i przygód. „Ucieczka Arii” to seria 6-8 stronicowych nowelek, których fabuła obraca się wokół walk dwóch wodzów. Aria, którą Suryam uczynił wodzem najgorszej grupy swych wojów, rusza podstępem i orężem zdobywać warownię złego Galbeka. Oczywiście, uda się jej, oczywiście zdobędzie przyjaźń swych wojów, oczywiście zło zostanie wykryte i napiętnowane… Na „Górę czarowników” składają się już bardziej luźnie ze sobą powiązane historyjki. Po kilku, w których Aria zmaga się z magią pozostającą na usługach złego wodza, z którym z kolei walczy inny wódz, ten przystojny (który oczywiście bezwarunkowo ufa nieznajomej, przejeżdżającej w pobliżu blondynce). Po oczekiwanym zwycięstwie, w pobliskiej wiosce Aria musi się zmierzyć z magią zagrażającą już bezpośrednio samej bohaterce. Ale cóż znaczą zaklęcia…? Przy Arii nawet zła czarownica zaczyna wieść porządne życie. Piraci (w następnym epizodzie) to także nie problem – gdy ich spryt i tajemne umiejętności można obrócić przeciwko nim samym. Wreszcie i niezwyciężony smok w cuchnącej dolinie, strzegący ogromnego skarbu, staje się w rękach Arii bezbronnym kociakiem…
Cykl wydaje się być skierowany do młodego czytelnika. Bardzo młodego. Wskazuje na to wiele czynników: naiwna fabuła, czarno-biali (choć pokolorwani) bohaterowie o charakterystycznych twarzach (tak, że już na pierwszy rzut oka widać, czy są dobrzy, czy źli)… Kadry Michela Weylanda datowane są na lata 80. (pierwsze wydanie obu albumów miało miejsce w 1982 roku) – i niestety aż nazbyt wyraźnie widać postępy, jakie poczynił komiks przez te dwadzieścia lat. Komiks tchnie starością, przypominając pierwsze polskie komiksy, także powstałe w tamtych czasach. Praktycznie nie ma tu kadrów, na których nie było by czyjejś twarzy – co przy stosunkowo niskich umiejętnościach rysunkowych (przynajmniej w tej dziedzinie) Weylanda kładzie się na serii mrocznym cieniem.
W latach 90. cykl przygód Arii zaczęło w Polsce przedstawiać wydawnictwo Sfera, publikując albumy „Siódme wrota”, „Rycerze z Aquariusa” i „Łzy bogini”, czyli 3, 4 i 5 tom cyklu. Niniejszym wydawnictwo Podsiedlik, Raniowski i s-ka „nadrabia zaległości”, wydając tom oryginalnie pierwszy i drugi. Ale… Uważam obecne wydawanie przygód Arii za nieporozumienie. Odbiorca, którym jest młody człowiek, nie usprawiedliwia słabej jakości całokształtu – w tym zarówno fabuły, jak i rysunku. Stanowczo są lepsze rzeczy do wydania…
Nie pierwszy polski superbohater…
Bardzo popularne przygody Wilqa, znanego z łamów „Produktu”, doczekały się własnego zeszytu. Jest on przyzwoicie wydany, ma przystępną cenę i przyciągającą oko okładkę, parodiującą okładkę „Supermana”.
Bo „Wilq” to jedna wielka kpina z amerykańskich komiksów o superbohaterach. Wilq i jego nie mniej oryginalni koledzy – Alc-man czy Entobed – mają superbohaterowe zmysły i moce, ale tak naprawdę są złośliwą karykaturą czystych jak łza „manów” zza wielkiej wody. Bohaterowie komiksu braci Minkiewiczów to w sumie normalni ludzie, którzy klną, piją i posiadają wszystkie typowo ludzkie przywary.
Historie o Wilqu zamieszczone w tym zeszycie to odcinki znane z „Produktu”, ale i całkowicie nowe. Przez kilkadziesiąt stron możemy śledzić przygody bohaterów, okraszone mocnym humorem, z wielką ilością żartów słownych, opierających się na dziecinnym rymowaniu itp. Co do postaci samego Wilqa to wypada zdementować pogłoskę, iż jest on pierwszym polskim superbohaterem. Wcześniej był choćby Dzich Leśniczy, znany z „Katastrofy” albo Super Chruper…
Co do rysunku, to ciężko jest się właściwie do niego odpowiednio ustosunkować. Bo w sumie warstwa graficzna „Wilqa” jest beznadziejna. Kadry rysowane na kolanie, niekonsekwencja w ukazywaniu fizjonomii i ogólna niechlujność. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie tego komiksu narysowanego inaczej. Tutaj ten maksymalnie uproszczony sposób rysowania bardzo dobrze współgra z treścią komiksu. Skoro ma on być kpiną z amerykańskiego komiksu, to należy wykpić także jego formę. Ale co ciekawe, niektóre kadry „Wilqa” mają dość bogate tło. Po prostu tam się ciągle coś dzieje, policjanci się zabawiają, jest wiele drobnych szczegółów, które urozmaicają rysunki. Jednak już od osobistego gustu czytelnika zależy jego stosunek do warstwy graficznej tego komiksu.
Oprócz tego zawartość zeszytu uzupełnia garść dowcipnych rysunków Bartosza, stworzona w manierze „Wilqowej” i bardzo interesujący komiks Tomasza pt. „Wyprawa na ciemną stronę słońca"- komiks ten ma bardzo ciekawą grafikę, tła są bardzo dokładnie, lecz delikatnie, zakreskowane, co może przywodzić na myśl niektóre prace Andreasa. Postacie zaś jedynie delikatnie wycieniowane, co wprowadza troszkę dynamiki do raczej statycznego narracyjnie komiksu. Sama historia dotyczy tytułowej wyprawy na ciemną stronę słońca, ale co spotka bohaterów w przestrzeni kosmicznej? Co na to wszystkowiedzący komputer?
Ogólnie wydanie tego zeszytu było bardzo dobrym pomysłem, ponieważ zawiera on komiksy stojące na przyzwoitym poziomie, ma niewygórowaną cenę i niezłą dystrybucję. Z wyników sprzedaży sklepu „Imago” w Katowicach można wywnioskować, że zeszyt całkiem dobrze się sprzedaje, czyli jest to bardzo udana inwestycja. Teraz tylko zostaje pytanie: „Ile trzeba będzie czekać na ciąg dalszy?”
A miało być tak pięknie
Jeden z najpopularniejszych bohaterów komiksowych – Wolverine – miał ujawnić wszystkie tajemnice ze swojej przeszłości. Wreszcie mieliśmy poznać pełną historię jednej z najbardziej tajemniczych postaci universum Marvela. Ta opowieść miała nami wstrząsnąć, zmienić nasz sposób patrzenia na Logana. Czy tak się stało? Teraz wreszcie, gdy dwa ostatnie epizody tej sześcioczęściowej miniserii trafiły do sklepów, można pokusić się o podsumowanie tego projektu.
Przede wszystkim trzeba przyznać, że pomysł tej miniserii miał nie tylko duży potencjał sam w sobie, ale też sama seria rozpoczęła się całkiem obiecująco. Poznaliśmy grupkę bohaterów i wiedzieliśmy, że wśród nich jest przyszły superbohater – Wolverine. Rzecz w tym, że nie wiadomo było, kto nim się stanie. Wątpliwości zostały rozwiane dość szybko, choć trzeba przyznać, że w zaskakujący sposób. Potem jednak zaczęły się prawdziwe problemy serii „Origin”. Stała się ona… banalna. Tajemnice i zagadki zaczęła wypierać zwyczajna historyjka o początkach superbohaterów. Logan zaczął poznawać swoje moce, zaczął się do nich przywyczajać, zaczął z nich korzystać. I tyle… Na okrasę autorzy dorzucili jeszcze umieszczony w tle wątek miłosny. Okazało się, że autorom brakło „pary”, żeby stworzyć historię, której nie da się ująć w kilku zdaniach typu „Wolverine naprawdę nazywa się tak i tak, urodził się wtedy i wtedy, po raz pierwszy jego moc ujawniła się w takich i takich okolicznościach, a następnie uciekł, pracował tu i tu, żeby wreszcie odejść, by w przyszłości stać się jednym z najpopularniejszych bohaterów komiksowych.” Tak naprawdę właśnie streściłem z grubsza całą serię. :-( I tu trzeba jasno stwierdzić – „Origin” miał szansę być komiksem ciekawym, fascynującym. Zamiast tego, niestety, stał się komiksem, jakich wiele. Nie przyniósł ze sobą nic interesującego oprócz kilku podstawowych faktów na temat Logana (jak choćby właśnie jego prawdziwe nazwisko oraz miejsce i przybliżoną datę urodzenia), Również w warstwie graficznej seria ta niestety nie wyróżnia się znacząco spośród innych komiksów Marvela. Krótko mówiąc – twórcy myśleli, że wystarczy sam fakt, że zdecydowali się przedstawić początki Logana, żeby komiks odniósł sukces i spotkał się z uznaniem czytelników. Niestety popełnili błąd w założeniach… Szkoda.
W każdym razie trzeba przyznać uczciwie, że na pewno nie jest to komiks całkowicie fatalny. Gdyby nie rozdmuchana i przesadna kampania reklamowa, to zapewne komiks ten zupełnie spokojnie mógłby otrzymać przeciętną ocenę dla komiksu ze stajni Marvela. Jednak, biorąc pod uwagę szumne zapowiedzi, spodziewałem się czegoś znacznie lepszego. Niemniej jednak miłośnicy Wolverine′a powinni się z tym komiksem zapoznać. Zaś ci, którzy uwielbiają komiksy Marvela, również nie powinni się na serii „Origin” zbytnio zawieść. Ale to w zasadzie tyle. Na pewno nie ma się co spodziewać czegoś niesamowitego.
Historia zczajonego flakona
„Ciach bajera” to zbiorek krótkich humorystycznych historyjek dwóch autorów: Fila (Filip Wiśniowski) – znanego z publikacji w „Produkcie” i erotycznej gwiezdnowojennej parodii „Gwiezdna Nabojka” – oraz Termosa (Bartosz Słomka) – undergroundowego twórcy m.in. „Tyfusa, Homka i Erotomka”.
Czterdzieści stron „Ciach bajery” twórcy podzielili między sobą równo. Fil odpowiada za trzy dłuższe historie – kolejne przygody znanych m.in. z „Produktu” Kotka i Myszki, filmową parodię z bohaterskim czarnoskórym gliniarzem w roli głównej i matriksową opowieść o losach dwóch pijaczków, Ryszarda i Maryana. Termos wypełnia swoją część albumiku głównie jednostronnicówkami, których tematyka oscyluje między księgowością (Bilans), terroryzmem (Osama w spożywczaku), wydalaniem (Bajka o grubelku) i rysunkowymi wersjami znanych dowcipów. Najstarsza historyjka w albumie pochodzi z 1996 roku, większość to jednak produkcje z ostatnich lat. Rysunkowe żarty autorów gwarantują wybuchy śmiechu pod warunkiem, że nie przeszkadzają nam wulgaryzmy i alkoholowo-wydalnicza tematyka historyjek. Przed zakupem warto rzucić okiem na ostatnią stronę okładki, by sprawdzić, czy taki typ humoru nam odpowiada. Językowi puryści również powinni uważać – Fil i Termos stosują specyficzną składnię i równie niecodzienne słownictwo.
Rysunkowo „Ciach bajera” to zbiorek bardzo nierówny. Fil posługuje się grubą, uproszczoną kreską i obrysem, w efekcie czego jego komiksy przypominają kreskówki. W historyjkach zawartych w albumie można zresztą prześledzić rozwój jego stylu. Termos ma duże możliwości, ale większość jego prac to pospieszne, karykaturalne produkcje, którym czasem brakuje czytelności. Można odnieść wrażenie, że rysunki dopasowane są do rodzaju humoru prezentowanego w zbiorku. Sam albumik został wydany w kolorowej kartonowej okładce skrywającej czarno-białą zawartość.
Fil i Termos udowadniają, że bez pomocy dużych polskich edytorów również można zaistnieć w świadomości przeciętnych zjadaczy komiksów i w profesjonalnej formie zaprezentować swoje umiejętności. Efekty już widać: Mandragora zapowiedziała wydany pod jej skrzydłami nowy album obu autorów „Sikalafo”, skupiający się na przygodach Ryszarda i Maryana.
