Nie licząc otwierającego cykl o kapitanie Żbiku „Ryzyka”, wszystkie pozostałe historie zamykały się, jak dotąd, w trzydziestodwuplanszowych zeszytach. Kolejnym wyjątkiem była „Zapalniczka z pozytywką”, która otworzyła pięcioczęściową serię. Nie nadano jej jednak wspólnego tytułu, na pierwszy rzut oka trudno więc było stwierdzić, że mamy do czynienia z większą całością.
Kapitan Żbik: Poznać go można po tyrolskim kapeluszu
[Władysław Krupka, Grzegorz Rosiński „Kapitan Żbik #10: Zapalniczka z pozytywką” - recenzja]
Nie licząc otwierającego cykl o kapitanie Żbiku „Ryzyka”, wszystkie pozostałe historie zamykały się, jak dotąd, w trzydziestodwuplanszowych zeszytach. Kolejnym wyjątkiem była „Zapalniczka z pozytywką”, która otworzyła pięcioczęściową serię. Nie nadano jej jednak wspólnego tytułu, na pierwszy rzut oka trudno więc było stwierdzić, że mamy do czynienia z większą całością.
Władysław Krupka, Grzegorz Rosiński
‹Kapitan Żbik #10: Zapalniczka z pozytywką›
Był 1970 rok. Na początku lipca telewizyjną premierę miał miejsce debiutancki średniometrażowy kryminał Krzysztofa Szmagiera (wcześniej kręcącego głównie dokumenty) – „Zapalniczka” (oparty zresztą na jego scenariuszu, powstałym z niewielką pomocą Jerzego Janickiego). Widzowie mogli być nieco zaskoczeni faktem pokazania go na początku wakacji, albowiem akcja obrazu rozgrywa się w środku mroźnej i śnieżnej zimy. Ale do takich absurdów widzowie byli przyzwyczajeni. Film, w jak najlepszym świetle przedstawiający peerelowską Milicję Obywatelską, był całkiem zgrabną historią opowiadającą o przemycie dolarów z Wiednia do Warszawy, a główną rolę odgrywały w niej zwłaszcza dwa przedmioty – walizka i tytułowa zapalniczka. Krótko potem do sprzedaży w kioskach „Ruchu” trafił dziesiąty zeszyt z cyklu przygód kapitana Żbika. Nosił on tytuł „Zapalniczka z pozytywką” i – w największym skrócie – opowiadał o przemycie dolarów (z Berlina do Warszawy), a istotną rolę odgrywały w niej… neseser i zapalniczka. Czy to przypadek?
A może scenariusz komiksu inspirowany był w jakimś stopniu scenariuszem filmu? Raczej nie należy mieć wątpliwości, że Krzysztof Szmagier (twórca takich „milicyjnych” seriali, jak „Przygody psa Cywila” czy „07 zgłoś się”) musiał konsultować fabułę „Zapalniczki” z Komendą Główną MO. Całkiem możliwe, że jego tekst trafił wówczas na biurko majora Władysława Krupki, naczelnika wydziału, który odpowiedzialny był za współpracę z literatami, dziennikarzami i filmowcami. A który następnie – za zgodą Szmagiera albo i bez niej – „pożyczył” sobie główny wątek opowieści, pracując nad fabułą kolejnego „kolorowego zeszytu” ze Żbikiem. Krupka od samego początku, czyli od 1968 roku, sprawował pieczę nad tą serią komiksową. On wymyślał najwcześniejsze intrygi, które – z ilustracjami Zbigniewa Sobali – trafiały jeszcze na łamy popołudniówki „Wieczór Wrocławia” (mowa o „
Pięciu błękitnych goździkach” i „
Dziękuję, kapitanie”); on współtworzył też trzyodcinkowe „
Ryzyko” (1968) oraz „
Wzywam 0-21” (1969).
Nowy zeszyt miał być jednak czymś wyjątkowym; zaczątkiem fabuły obmyślonej ze znacznie większym, niż dotąd, rozmachem. Po raz pierwszy bowiem los miał rzucić kapitana Żbika poza granice socjalistycznej ojczyzny. Ale nie uprzedzajmy zanadto wydarzeń, ponieważ eskapada do Bułgarii będzie miała miejsce dopiero w drugiej odsłonie miniserii, czyli w „Spotkaniu w Kukerite”. A jesteśmy dopiero przy „Zapalniczce z pozytywką”. Nie licząc dzielnych milicjantów, główną postacią dramatu jest inżynier Stanisław Czerski, który wybiera się właśnie w delegację do Berlina (niestety, tylko wschodniego). Na Okęcie odprowadza go piękna narzeczona, blondwłosa Zosia, która przekazuje mu prośbę od swego znajomego. W Berlinie ma zgłosić się do inżyniera mężczyzna, który przekaże mu prezent dla kolegi w Polsce – nowy neseser. A że Czerski jest człowiekiem uczynnym, chętnie zgadza się na zrobienie drobnej przecież przyługi.
Celnik na lotnisku Schönefeld, przeglądając listę wwożonych przez Polaka przedmiotów, zwraca uwagę na zapalniczkę z pozytywką, która okazuje się pięknym – i zapewne kosztownym – prezentem od narzeczonej. To po niej rozpoznaje Staszka czekający na niego przed terminalem niejaki Helmut Klaus, kolega znajomego Zosi. Niemiec oferuje przybyszowi swą pomoc – wiezie go do hotelu, zapewnia, że zgłosi się za dwa dni, aby oprowadzić go po mieście. Czerski na wszystko się zgadza, co oznacza, że albo jest strasznie naiwny, albo… Wszak czasy były zerojedynkowe – trwała zimna wojna, wróg czaił się wszędzie, a już na pewno nie można było ufać Niemcom (zwłaszcza chodzącym w kapeluszach i długich płaszczach). Polski inżynier jest chyba jednak nieświadomy tego, co się wokół niego dzieje. Nie dostrzega nawet, że zarówno on, jak i jego nowy berliński znajomy są obserwowani przez kogoś jeszcze. I wcale nietrudno domyśleć się, kim są ci trzeci. Zresztą w dalszej części „Zapalniczki…” jest to wyjaśnione.
Po kilku dniach Czerski wraca do Polski i w zasadzie dopiero wtedy na arenę wkracza kapitan Żbik, którego do rozpracowania kontaktów inżyniera kieruje bezpośredni przełożony, pułkownik Czeladka. Pytań, na które trzeba znaleźć odpowiedzi jest sporo, a więc i na brak pracy dzielny kapitan narzekać nie może. Kiedy zaś dociera do rozwiązania zagadki, okazuje się, że tak naprawdę to dopiero początek. Z perspektywy czasu „Zapalniczka z pozytywką” nie jest szczególnie intrygująca. Ot, klasyczny peerelowski, milicyjny kryminał, jakich wtedy wiele pojawiało się czy to na półkach księgarskich, czy to na łamach prasy (jako powieści w odcinkach), czy też w formie filmów (głównie na małym ekranie). Kiedy przyłożymy do niej taką miarę, okazuje się całkiem ciekawą opowieścią, w dużej mierze dzięki akcentom obyczajowym. Mamy tu bowiem pokazane bardzo specyficzne środowisko handlarzy dolarami (co w Polsce Ludowej było zakazane), którzy okazują się zresztą bardzo sprawnie funkcjonującą grupą. Ale MO i tak działa jeszcze sprawniej!
Luk w scenariuszu nie brakuje. Obserwujemy wprawdzie berlińską eskapadę Czerskiego, ale nie dowiadujemy się, po co w ogóle tam poleciał. Bo przecież nie po neseser dla znajomego Zosi. W każdym razie przez kilka dni pobytu, poza spotkaniami z Helmutem Klausem, nie robi nic, co usprawiedliwiałoby wyasygnowanie środków z państwowej kasy na tę wycieczkę. Dziwić może też fakt, że inżynier noszący okulary z ciemnymi szkłami, nie zdejmuje ich nawet w domu. Może ten zabieg zastosowano po to, abyśmy zbyt wcześnie nie rozpoznali, z jakiego rodzaju postacią mamy do czynienia – pozytywną czy negatywną. Jak mogłoby to nam się udać? W sposób nadzwyczaj prosty – ci źli mają takie facjaty, że na sam ich widok każdy uczciwy sędzia w PRL-u powinien wydać możliwie najwyższy przewidziany Kodeksem karnym wyrok. Autorem strony graficznej komiksu, całej tej miniserii, jest Grzegorz Rosiński (wcześniej „
Diadem Tamary” i „
Tajemnica ikony”), który – choć był to już jego trzeci zeszyt ze Żbikiem – z Władysławem Krupką pracował dopiero po raz pierwszy.
Rysunki naszego mistrza, choć na tle innych grafików – Zbigniewa Sobali, Jana Rockiego i Mieczysława Wiśniewskiego – wypadają nieźle, dalekie są jeszcze od formy, jaką zaprezentuje on kilka lat później, kiedy rozpocznie prace nad „Thorgalem”. Nieco denerwować może sztywne kadrowanie, ale rekompensują je szczegóły tła i zaskakująco wyrazista kolorystyka. Do właściwej części komiksu dołączono jeszcze historyjkę z cyklu „Za ofiarność i odwagę”, w której przedstawiono zdarzenie z początku czerwca 1968 roku, kiedy to dwudziestoletnia Stanisława Zielińska uratowała sześcioro dzieci tonących w wiejskim stawie (troje nie miało szczęścia i utopiło się). To, co dzisiaj wydaje się jednak najciekawsze z materiałów dodanych do „Zapalniczki…”, to swoista spowiedź kapitana Żbika w formie listu do czytelników. Dowiadujemy się z niej, co sprawiło, że mały Jasiu – zaledwie trzynastoletni – postanowił zostać milicjantem. Że pochodził ze wsi pod Zieloną Górą, a jego ojciec, rolnik, był kombatantem, byłym żołnierzem 2 Armii Wojska Polskiego, który w czasie walk pod Budziszynem w końcu kwietnia 1945 roku stracił rękę. Młodemu Jasiowi udało się natomiast pomóc funkcjonariuszom ująć byłego esesmana, który zapewne w bardzo niecnym celu przybył na Ziemie Odzyskane. I który, żeby za bardzo nie rzucać się miejscowym w oczy, założył… tyrolski kapelusz.
