Różnie dotąd bywało z Thorgalowymi spin-offami. Najrówniejszą i najwyższą formę prezentują „Młodzieńcze lata”, najsłabiej natomiast wypada „Louve”. Której wprawdzie zdarzył się pozytywny „wyskok” w postaci albumu „Crow”, ale która chwilę później zaliczyła poważny dół w postaci „Skalda” i – niestety – także najnowszego odcinka serii, czyli „Królowej czarnych elfów”.
Przeżyjmy wszystko jeszcze raz
[Yann le Pennetier, Roman Surżenko „Thorgal: Louve #6: Królowa ciemnych elfów (oprawa twarda)” - recenzja]
Różnie dotąd bywało z Thorgalowymi spin-offami. Najrówniejszą i najwyższą formę prezentują „Młodzieńcze lata”, najsłabiej natomiast wypada „Louve”. Której wprawdzie zdarzył się pozytywny „wyskok” w postaci albumu „Crow”, ale która chwilę później zaliczyła poważny dół w postaci „Skalda” i – niestety – także najnowszego odcinka serii, czyli „Królowej czarnych elfów”.
Yann le Pennetier, Roman Surżenko
‹Thorgal: Louve #6: Królowa ciemnych elfów (oprawa twarda)›
Problem z „Louve” jest taki, że do końca nie wiadomo, dla kogo seria ta powstaje. Kto ma być jej adresatem. Sądząc po tytułowej bohaterce, targetem są w tym przypadku głównie nastoletnie dziewczynki – i to raczej te z końcowych klas podstawówek, aniżeli z gimnazjów. Pytanie tylko, czy one czytają komiksy? A jeżeli tak, to czy na pewno będą miały ochotę sięgnąć po – kojarzonego zazwyczaj z męską przygodą – Thorgala (nawet jeśli to tylko spin-off głównego cyklu). Zawsze jednak można liczyć na chłopców i dorosłych już mężczyzn, na pokolenie obecnych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków, którzy zaczynali swą przygodę z opowieściami rysunkowymi od publikowanej w „Relaksie” historii Jeana Van Hamme’a i Grzegorza Rosińskiego o „
Zdradzonej czarodziejce”. Lecz tu rodzi się kolejna wątpliwość. Czy Louve – jako postać, wokół której ogniskuje się fabuła – nie wyda im się zbyt naiwna i infantylna? I nawet jeżeli w trakcie lektury okazuje się, że wcale nie, to i tak niewiele to zmienia, ponieważ na tę naiwną i infantylną wyrasta w konsekwencji Aaricia. Co dla „starych” wielbicieli „Thorgala” może być trudne do zaakceptowania.
„Louve” – trzeba to przyznać – od początku nie ma szczęścia. Pierwsze tomy cyklu – „Raissa” (2011), „Dłoń boga Tyra” (2012) oraz „Królestwo Chaosu” (2013) – zdecydowanie nie zachwycały. Trochę nadziei w serca czytelników wlał album czwarty w kolejności, czyli „
Crow” (2014), ale nadzieja ta okazała się płonna, gdy tylko światło dzienne ujrzał fatalny pod każdym względem „
Skald” (2015). Trudno się więc dziwić, że na „Królową czarnych elfów” nie czekano z bijącym sercem. Między innymi także dlatego, że mniej więcej w tym samym czasie, kiedy pojawiła się w zapowiedziach, zaczęto przebąkiwać o zbliżającej się premierze nowego odcinka głównej serii – tej, za której stronę graficzną wciąż jeszcze odpowiada Grzegorz Rosiński (chodzi o „Szkarłatny płomień”, następcę „
Kah-Aniela” sprzed trzech lat). Premiera „Królowej…” przeszła zatem bez echa. Zresztą i tak nie było czego świętować.
Tytułowa bohaterka serii wciąż mieszka z Aaricią, mimo że stosunki między paniami nie układają się najlepiej. Aaricia jest starą, zrzędzącą macochą, Louve natomiast młodziutką, niepokorną i pełną energii dziewczyną, zaprogramowaną na odnalezienie ojca, którego los rzucił w odległe krainy. W osiągnięciu tego celu wspiera ją Yasmina, małpka pochodząca z Bliskiego Wschodu, która w rzeczywistości okazuje się… Nie, tego mimo wszystko zdradzić nie można, albowiem cała jej historia, choć w wersji mocno skróconej, opowiedziana jest właśnie w tym tomie. W każdym razie przyjmijcie na wiarę, że zwierzak ma konkretny powód, aby podtrzymywać w dziewczynce chęć wyprawy do Bag Dadhu. Na ich drodze stają jednak nieprzewidziane okoliczności pod postacią paskudnych czarnych elfów i ich okrutnej królowej, która tylko marzy o tym, aby zachwiać światem nordyckich bogów i – dosłownie – podciąć korzenie Yggdrasila. Do tego potrzebuje najostrzejszego w świecie topora, wykonanego z „metalu, który nie istnieje”, a który – dzięki Thorgalowi – okazuje się być całkiem realny.
Topór ten wykuć mogą dla niej jedynie krasnoludy, więc nie zastanawiając się długo, najeżdża na ich królestwo i bierze w niewolę – a precyzyjniej: jako zakładnika – króla Ivaldira. Wysłany do świata ludzi przez swoich pobratymców krasnolud Tjahzi ma zadanie odnaleźć Thorgala (i dzięki niemu dotrzeć do „nieistniejącego metalu”), ale z oczywistych powodów to mu się nie udaje – trafia za to na Louve i Yasminę, które decydują się udzielić mu pomocy. Czytając streszczenie fabuły początku albumu, można odnieść wrażenie, że będziemy mieć do czynienia z całkiem interesującą opowieścią – problem w tym, że w dalszej części akcja, zamiast się rozwijać linearnie, krąży wokół wciąż tych samych motywów, przypominając psa, który z zacięciem stara się dogonić własny ogon. Pojawia się więc cała masa odnośników do głównonurtowego „Thorgala”, które w rzeczywistości nie służą chyba jednak niczemu innemu, jak tylko udowodnieniu czytelnikowi, że Yann(ick) le Pennetier skrupulatnie odrobił zadanie domowe dane mu przez wydawnictwo Lombard i szczegółowo przeanalizował historie wymyślone przed laty przez Jeana Van Hamme’a.
Yann nie podjął próby wpisania starych bohaterów (vide Vigrid, Strażniczka Kluczy) w nowe realia – przypisał im dokładnie te same role, jakie pełnili wcześniej. Gdyby nie postać owładniętej obsesją panowania nad światem bogów królowej czarnych elfów, można by odnieść wrażenie, że szósty tom „Louve” to patchwork zrobiony z samych odrzutów. Tym, co ratuje album przed totalną katastrofą, jest zakończenie. Prowadzona od pewnego momentu kilkoma oddzielnymi drogami fabuła zmierza bowiem do przesilenia i… zostaje przerwana dokładnie w tych momentach, które wydają się najciekawsze. Z jednej strony jest to na pewno irytujące dla czytelnika, z drugiej – podsyca apetyt do tego stopnia, że choćby psioczył on na le Pennetiera, pewnie i tak kupi kontynuację „Królowej…”, aby przekonać się, jak to wszystko się skończyło. Z marketingowego punktu widzenia zabieg jest słuszny; z fabularnego też da się obronić. Tym bardziej że wcześniej nie stronił od niego również Van Hamme. A co z grafiką? Czy da się napisać coś nowego o albumie, który – licząc główną serię i wszystkie spin-offy – jest pięćdziesiątym na liście? Rosyjski rysownik wykonuje swoje zadanie poprawnie, a że nie jest w stanie doprowadzić czytelnika do zachwytu – nie dziwi, skoro scenariusz pozbawiony jest rozmachu i fajerwerków.

Fantastyczny tekst. Esensja jak zwykle trzyma poziom. Trudno nie zgodzić się z recenzentem. Album jest słaby. Seria "Louve" jest słaba. Jeden udany album (Crow) na sześć.