Kapitan Żbik: Polska Gomułki, Polska Gierka [Władysław Krupka, Grzegorz Rosiński „Kapitan Żbik #14: Błękitna serpentyna” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Zamykająca otwartą „Zapalniczką z pozytywką” pięcioodcinkową miniserię Władysława Krupki (scenariusz) i Grzegorza Rosińskiego (rysunki) „Błękitna serpentyna” nie prezentuje się najokazalej. Po pełnej rozmachu fabule, rozgrywającej się w kilku krajach Europy Środkowej i Wschodniej – od NRD po Turcję – zeszyt finałowy sprowadza wszystko do lokalnego grajdołka, w przedstawieniu którego Krupka posłużył się już nieco siermiężnymi patentami.
Kapitan Żbik: Polska Gomułki, Polska Gierka [Władysław Krupka, Grzegorz Rosiński „Kapitan Żbik #14: Błękitna serpentyna” - recenzja]Zamykająca otwartą „Zapalniczką z pozytywką” pięcioodcinkową miniserię Władysława Krupki (scenariusz) i Grzegorza Rosińskiego (rysunki) „Błękitna serpentyna” nie prezentuje się najokazalej. Po pełnej rozmachu fabule, rozgrywającej się w kilku krajach Europy Środkowej i Wschodniej – od NRD po Turcję – zeszyt finałowy sprowadza wszystko do lokalnego grajdołka, w przedstawieniu którego Krupka posłużył się już nieco siermiężnymi patentami.
Władysław Krupka, Grzegorz Rosiński ‹Kapitan Żbik #14: Błękitna serpentyna›Początek i rozwinięcie miniserii na pewno mogło się podobać. Przede wszystkim dlatego, że autorzy pokazali w niej świat, który dla przeciętnego obywatela Polski Ludowej (a zwłaszcza dla nastolatka, który był głównym odbiorcą komiksów z kapitanem Żbikiem) epoki „schyłkowego Gomułki” był praktycznie niedostępny. W „ Zapalniczce z pozytywką”, „ Spotkaniu w Kukerite”, „ Podwójnym macie” oraz „ Porwaniu” dzielny funkcjonariusz, tropiąc szajkę przemytników brylantów, dolarów i złota, przemierzał drogi i bezdroża Bułgarii, Rumunii, Węgier, Austrii i Czechosłowacji. Płynął statkiem, jechał pociągiem, ale głównie latał samolotami; na dodatek nie miał większych problemów z przekraczaniem – czy to legalnym, czy nielegalnym – granic państwowych. Na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku o tak swobodnym poruszaniu się po Europie (choćby i tej za „żelazną kurtyną”) można było jedynie pomarzyć. Większość Polaków atrakcje rekreacyjne i turystyczne Złotych Piasków, Stambułu, Budapesztu czy Wiednia zobaczyć mogła co najwyżej w telewizji bądź w znacznie trudniej dostępnych niż dzisiaj folderach biur turystycznych. Lukę tę w pewnym sensie wypełniał cykl „kolorowych zeszytów” o Żbiku tropiącym kontrabandę. W zakończeniu „ Porwania” mającemu wsparcie węgierskiej milicji (i majora Kertysza) Żbikowi udało się dopaść i doprowadzić do aresztowania Heinza Wernera; tym samym zlikwidowana została kolejna odnoga rozbudowanej, działającej na terytorium całej Europy, siatki przemytniczej, której macki sięgały od Stambułu aż po Paryż i Brukselę. Jedyne, co pozostało teraz do zrobienia kapitanowi, to jak najszybciej wrócić do Warszawy i zabrać się za ostateczne rozpracowanie polskich wspólników bandy. Część z nich trafiła już zresztą za kratki (vide „ Zapalniczka z pozytywką”), ale najważniejsza osoba – mózg całego przedsięwzięcia (przynajmniej na Polskę) – zdołał wymknąć się organom sprawiedliwości. Po powrocie z misji Żbik nie może więc liczyć na dłuższy (i zasłużony) odpoczynek; pułkownik Czeladka z miejsca wydaje mu kolejny rozkaz – ma wspomóc porucznika Michała w tropieniu nieuchwytnego, jak dotąd, Szefa. Żbik zaczyna kolejną operację od dokładnego przestudiowania akt sprawy. To naprowadza go nie tyle na nowy trop, co rodzi w jego głowie pewien pomysł – postanawia skorzystać z pomocy człowieka, który jeszcze nie tak dawno stał po przeciwnej stronie barykady. Żbik nazywa go „królem koników dolarowych”, co w bardziej zrozumiałym dla współczesnego czytelnika języku oznacza po prostu przełożonego warszawskich nielegalnych handlarzy walutą. Tyle że ów „król” po kontakcie z kapitanem postanowił zrezygnować z niecnego procederu i zajął się – taka jest wersja oficjalna – handlem… owocami. Kontakty w półświatku wciąż jednak ma rozległe, a że dręczą go wyrzuty sumienia z powodu niedawnego jeszcze łamania prawa, decyduje się zadośćuczynić socjalistycznej ojczyźnie i zdobywa potrzebne Żbikowi informacje. Mówiąc konkretniej: podsuwa mu trop, który wiedzie kapitana najpierw do warszawskiej restauracji „Kongresowa”, a następnie do pewnego nocnego klubu (z kabaretem) w Sopocie. Z logicznego punktu widzenia fabuła jest poprowadzona sprawnie i poprawnie, tyle że nie już w niej tego inscenizacyjnego rozmachu, który wywoływał dreszczyk emocji w czasie lektury poprzednich odcinków. Jest dużo bardziej przewidywalna i schematyczna. Znacznie więcej w niej też zagrywek czysto propagandowych. Bo jakże inaczej traktować zapewnienia, że niemal całe społeczeństwo gotowe jest blisko współpracować z organami ścigania (od portiera w knajpie, poprzez ekshandlarza walutą, po właścicieli hoteli i trójmiejskich taksówkarzy), nie tylko udzielających informacji, ale nawet narażając własne zdrowie i życie? W porównaniu z wcześniejszymi zeszytami „Błękitna serpentyna” lekko zawodzi – głównie z tego powodu, że zwłaszcza „ Spotkaniem w Kukerite” i „ Porwaniem” Krupka zaskakująco wysoko zawiesił sobie poprzeczkę. Długo udawało mu się utrzymać odpowiedni poziom emocji i dramaturgii, a dzięki nieustannej zmianie scenerii co rusz dorzucał nowe i atrakcyjne elementy, spychając tym samym na dalszy plan spoczywające na całej serii obowiązki propagandowe i polityczno-wychowawcze. Aż nagle – w momencie powrotu do Polski – czar prysł; nagle zdaliśmy sobie sprawę, że świat pokazany w komiksie to mimo wszystko ułuda. Kiedy powstawała „Błękitna serpentyna” (był to 1970 rok), Polską rządził jeszcze Władysław Gomułka; kiedy jednak ujrzała światło dzienne – pierwszym sekretarzem był już Edward Gierek. W społeczeństwo wstąpił nowy duch, wielu obywateli PRL-u zdecydowało się udzielić władzom i partii komunistycznej kredytu zaufania. Nowa epoka z czasem znalazła również odzwierciedlenie w komiksach z kapitanem Żbikiem. Tego ducha tym razem jakby trochę zabrakło Grzegorzowi Rosińskiemu. Graficznie „Błękitna serpentyna” nie jest już tak dopracowana w szczegółach jak poprzedzające ją części. Można odnieść wrażenie, że ten odcinek przygód Żbika rysowany był w dużym pośpiechu. Bardziej przypomina bowiem pierwsze zeszyty serii, nad którymi pracował przyszły twórca „Thorgala” (vide „ Diadem Tamary” czy „ Tajemnica ikony”) i w których wciąż jeszcze poszukiwał własnego patentu na postać dzielnego funkcjonariusza MO. Z materiałów dodatkowych w zeszycie pojawiły się wszystkie stałe rubryki, do których czytelnicy zdążyli się już przyzwyczaić. W swoim liście do młodzieży kapitan wspominał kolejną sprawę prowadzoną na początku swej milicyjnej kariery, kiedy pracował jeszcze na prowincji. Udało mu się wtedy, w dużej mierze dzięki pomocy opisanej w dodatku do „ Podwójnego mata” Drużynie Żbików, złapać nieuchwytnego przez kilka miesięcy kłusownika. Co ciekawe, bliźniaczo podobny motyw pojawił się kilka lat później w trzyczęściowej miniserii „Kto zabił Jacka?”, „Tajemnicze światło” i „W potrzasku” (1976-1977). Bohaterem „Za ofiarność i odwagę” był tym razem dwudziestoletni słuchacz Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni Władysław Łogonowicz, który 15 maja 1969 roku w gdańskim Nowym Porcie uratował z groźnego pożaru dwoje dzieci. Garść niezwykle interesujących informacji przyniosła także „Kronika MO”, w której opisano walkę przeciwko wrogom rodzącej się latem i jesienią 1944 roku ludowej ojczyzny. Przeczytać możemy w niej między innymi: „Obalone klasy burżuazji zaciekle szły do ataku na władzę ludową (…). Szli przeciwko robotnikom i chłopom oraz postępowej inteligencji, ponieważ nie chcieli się pogodzić z programem reform społecznych (…). Mimo znacznych strat walka była zwycięska, dzięki pomocy i kierownictwu Partii oraz społeczeństwa, a przede wszystkim klasy robotniczej z zakładów pracy oraz robotników rolnych”. 
|