„Studnia” wieńczy dylogię rozpoczętą „Czarnym parasolem” i jednocześnie wieńczy wkład w serię o kapitanie Żbiku rysownika Andrzeja Kamieńskiego, po którym zapewne żaden z czytelników nie lał rzęsistych łez. Na dłużej zadomowił się natomiast w gronie twórców scenarzysta Zbigniew Gabiński, który kładł przede wszystkim nacisk na techniczne aspekty śledztwa. Postać tytułowa schodziła tym samym na dalszy plan.
Kapitan Żbik: Poznałem go po zielonym neseserze
[Zbigniew Gabiński, Andrzej Kamiński „Kapitan Żbik #19: Studnia” - recenzja]
„Studnia” wieńczy dylogię rozpoczętą „Czarnym parasolem” i jednocześnie wieńczy wkład w serię o kapitanie Żbiku rysownika Andrzeja Kamieńskiego, po którym zapewne żaden z czytelników nie lał rzęsistych łez. Na dłużej zadomowił się natomiast w gronie twórców scenarzysta Zbigniew Gabiński, który kładł przede wszystkim nacisk na techniczne aspekty śledztwa. Postać tytułowa schodziła tym samym na dalszy plan.
Zbigniew Gabiński, Andrzej Kamiński
‹Kapitan Żbik #19: Studnia›
W „
Czarnym parasolu” (1971) kapitan Żbik odegrał jedynie rolę epizodyczną; pojawił się na kartach komiksu dopiero w finale, głównie po to, aby zorientować się w sytuacji po napadzie na łódzką Centralę Sprzętu Medycznego. Oczywistym więc było, że dopiero w kontynuacji przyjdzie mu wkroczyć do akcji na własnych regułach – po to, aby dopaść złodziei. Złodziei, których czytelnicy poznali już wcześniej. W poprzednim zeszycie scenarzysta przedstawił bowiem bardzo dokładnie, jak wyglądały przygotowania i jaki przebieg miał sam skok na kasę. Wiedzieli zatem to, do czego dzielni funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej mieli dopiero dojść. Istotne było jednak to, w jaki sposób przedstawiono przestępców. Ich postaci z miejsca zostały odpowiednio zilustrowane i nacechowane; to typowe „niebieskie ptaki”, wymigujące się od uczciwej pracy dla dobra socjalistycznej ojczyzny. Główny organizator napadu, pan Feliks, jest barmanem w barze piwnym, a jego pomagierzy – „Stary” i „Młody” (niekiedy nazywany także „Szczawikiem”) – to kieszonkowcy, handlujący na bazarze skradzionymi fantami, głównie zegarkami.
Swoją drogą ciekawe byłoby poznanie przeszłości pana Feliksa (której Zbigniew Gabiński jednak nam nie zdradza), bo przecież nie zdarza się często, aby gość pracujący w obskurnym barze potrafił zaplanować i wykonać taką kradzież. Czym parał się wcześniej? Gdzie zdobył niezbędne przy takiej fusze doświadczenie? Niestety, te pytania – a szkoda! – pozostają bez odpowiedzi. W każdym razie zapewne uszłoby mu zapewne to płazem, gdyby nie trzy nieprzewidziane wcześniej elementy. Po pierwsze: kapitan Żbik, który jest jak pies gończy – gdy złapie trop, nie odpuszcza, aż nie dorwie zbrodniarza. Po drugie: rozwinięta technika kryminalistyczna, która pozwala badać nawet próbki zapachów (tak, tak! okażą się one jednym z dowodów przestępstwa). Po trzecie: chciwi i głupi wspólnicy, którzy nie znają słowa „cierpliwość”. Mając takich wrogów, pan Feliks musiał polec. I to niemal dosłownie. Ratunkiem okazuje się bowiem dla niego interwencja funkcjonariuszy…
Ale po kolei. Po dotarciu do Łodzi i zebraniu podstawowych informacji Żbik przystępuje do akcji; wydaje polecenia i od tej pory… czeka. Aż spłyną informacje, dzięki którym będzie można pchnąć śledztwo do przodu. Te informacje to przede wszystkim wykaz złodziei recydywistów, włamujących się na tak zwany „parasol”. To także wieści z laboratorium kryminalistycznego w Warszawie, którego pracownicy pochylają się właśnie nad przekazanymi im zapachami pobranymi z miejsca przestępstwa. Wreszcie wiadomości od usłużnych obywateli, które pozwalają podjąć trop. Szczególnie przydatna okazuje się pewne starsza kobieta, która zwróciła uwagę na idącego ulicą mężczyznę z charakterystycznym neseserem. Jest nitka, teraz trzeba tylko pójść za nią, by dotrzeć do kłębka. Logice przedstawionych wydarzeń trudno cokolwiek zarzucić, choć chyba już wtedy można było wątpić w ich prawdziwość. Czy tak rzeczywiście wyglądały śledztwa prowadzone przez milicjantów? Skoro do dzisiaj nie udało się – przynajmniej oficjalnie – wyjaśnić sprawy napadu na warszawski bank przy ulicy Jasnej, który miał miejsce zaledwie siedem lat wcześniej.
Komiksy o Żbiku pełniły jednak – oczywiście poza czysto rozrywkową (najistotniejszą dla młodych czytelników) – bardzo istotną funkcję propagandową. Miały przedstawiać milicję w jak najlepszym świetle, jako oddanych sprawie profesjonalistów, przed którymi nic się nie ukryje. Ci doskonali funkcjonariusze musieli więc dysponować najnowocześniejszym sprzętem i być niezwykle inteligentni i nie mniej przebiegli od bandytów, których ścigali. Taki właśnie był kapitan Żbik i jego łódzcy pomocnicy. A tak na marginesie: ze „Studni” dowiedzieliśmy się jeszcze jednej istotnej rzeczy o tytułowym bohaterze – że ma w Łodzi bliskiego przyjaciela. Kim on jest? Pomyślcie, z kim mógłby na początku lat 70. ubiegłego wieku przyjaźnić się oficer MO? Z innym gliną? To byłoby nazbyt oczywiste; Gabiński wpycha zatem Żbika w „ramiona” innego przedstawiciela służb mundurowych – oficera wojska. Ot, sojusz milicyjno-wojskowy. O rysunkach Andrzeja Kamieńskiego ponownie niewiele dobrego da się powiedzieć poza tym, że są poprawne. Brak w nich jednak życia; postaci są drętwe, a sam Żbik – lalusiowaty. Zupełnie inny od tego, który pojawił się chociażby w pamiętnej
pięcioczęściowej miniserii Grzegorza Rosińskiego i Władysława Krupki.
I zostały nam jeszcze dodatki. List kapitana Żbika do czytelników poświęcony był tym razem kwestii zachowania bezpieczeństwa nad wodą (co pozwala domniemywać, że „Studnia” ukazała się w czasie wakacji albo krótko przed ich rozpoczęciem). Znów trudno jego autorowi nie przyznać racji, gdy nawołuje do odpowiedzialności i zachęca do nauki pływania w ramach lekcji wychowania fizycznego bądź w klubach sportowych. Temu samemu tematowi poświęcona jest także rubryka „Za ofiarność i odwagę”, w której przedstawione zdarzenie, jakie miało miejsce w lipcu 1969 roku na jeziorze w Sławie Śląskiej. Odpoczywający na brzegu trzej mężczyźni z Warszawy – starszy radca Leonard Waszkiewicz, student Stanisław Stankiewicz oraz uczeń Krzysztof Forysiak – uratowali sześć osób, które wpadły do wody po wywróceniu się łodzi. W „Kronice MO” opisano z kolei trud tworzenia struktur milicyjnych w wyzwolonej na początku 1945 roku Warszawie i okolicach, czym zajęli się funkcjonariusze oddelegowani z tymczasowej stolicy Polski Ludowej, czyli Lublina. Znaleźli się wśród nich partyzanci Armii Ludowej i Batalionów Chłopskich, jak i byli powstańcy warszawscy (nazwa „Armia Krajowa” jakoś nie przeszła autorom tej notki przez „usta”).
