Scenariusz: Fabien Nury. I trzeba dodawać coś jeszcze? Francuz doskonale przecież znany jest w Polsce. Ba! w 2008 roku ukazał się nawet w naszym kraju pierwszy tom trylogii „Jam jest Legion”. Problem w tym, że nie doczekał się wówczas kontynuacji. Ale może nawet lepiej, że tak wyszło. Przynajmniej dzisiaj dostajemy do rąk zbiorcze wydanie całości. Które jest prawdziwą ucztą dla wielbicieli komiksów z pogranicza horroru i sensacji.
Niewiele brakowało, by wygrali wojnę
[John Cassaday, Fabien Nury „Jam jest Legion (wydanie zbiorcze)” - recenzja]
Scenariusz: Fabien Nury. I trzeba dodawać coś jeszcze? Francuz doskonale przecież znany jest w Polsce. Ba! w 2008 roku ukazał się nawet w naszym kraju pierwszy tom trylogii „Jam jest Legion”. Problem w tym, że nie doczekał się wówczas kontynuacji. Ale może nawet lepiej, że tak wyszło. Przynajmniej dzisiaj dostajemy do rąk zbiorcze wydanie całości. Które jest prawdziwą ucztą dla wielbicieli komiksów z pogranicza horroru i sensacji.
John Cassaday, Fabien Nury
‹Jam jest Legion (wydanie zbiorcze)›
Fabien Nury to specjalista od podobnych tematów. Tak przynajmniej można wnioskować na podstawie albumów Francuza, które do tej pory ukazały się w Polsce. Wszystkie – obojętnie w jakiej epoce została umieszczona ich fabuła (czy to jest wiek XIX, czy XX, pierwsza czy druga wojna światowa) – charakteryzują się skomplikowaną, wielowątkową intrygą, częstymi i zaskakującymi zwrotami akcji, a nader wszystko zamiłowaniem do zaglądania za kulisy niezwykle ważnych wydarzeń historycznych. Wystarczy przywołać takie tytuły, jak chociażby „
W.E.S.T.”, „
Silas Corey”, „Jak zbić fortunę w czerwcu ’40”, „
Pewnego razu we Francji” czy – nieznaną dotąd w naszym kraju (co zresztą uznać należy za spore niedopatrzenie) – „
Śmierć Stalina”. Sensacyjno-wojenny horror „Jam jest Legion” idealnie wpisuje się w ten nurt zainteresowań paryżanina, którego najnowszym dziełem jest – pozbawiona elementów grozy (przynajmniej w ich mutacji nadprzyrodzonej) – „Katanga” (2017), opowieść o krwawej wojnie, jaka toczyła się w Afryce na początku lat 60. XX wieku.
Wróćmy jednak do „Legionu”. To trylogia, która oryginalnie ukazała się we Francji w latach 2004-2007. W Polsce już raz, dziewięć lat temu, podjęto próbę jej publikacji (stało za tym wydawnictwo Sutoris), ale skończyło się wówczas jedynie na wydaniu tomu pierwszego – „
Fauna tańczącego”. Kolejna oficyna, która kupiła prawa do dzieła Nury’ego – OMG! Wytwórnia Słowobrazu – zdecydowała się wypuścić je na rynek w jednym, opasłym, zbierającym całość woluminie. I była to świetna decyzja. Z dwóch powodów. Po pierwsze: akcja wszystkich trzech tomów rozgrywa się w bardzo krótkim (mniej więcej trzytygodniowym) odstępie czasowym, pomiędzy 20 grudnia 1942 a 13 stycznia 1943 roku. Po drugie: fabuła jest tak wielowątkowa, że jedynym sposobem jej zrozumienia i odpowiedniego zinterpretowania jest „łyknięcie” kompletu za jednym zamachem. Paromiesięczne przerwy pomiędzy wydaniem kolejnych części sprawiałyby, że wiele istotnych informacji zdążyłoby wywietrzeć z głowy, w efekcie czego – bez przypomnienia ich sobie – lektura w niektórych momentach wydawałaby się mało zrozumiała.
Akcja „Tańczącego fauna” (w nowym wydaniu zmieniono kolejność słów w tytule) rozpoczyna się 20 grudnia 1942 roku w Londynie. I to rozpoczyna się od potężnego kopa – sceny mordu, którego ofiarą pada milioner Victor Thorpe. Zbrodnia ma charakter religijnego rytuału i poraża swą brutalnością. Jakby tego było mało, jej sprawcy – na odchodne – wysadzają posiadłość bogacza w powietrze. Zapewne po to, aby zatrzeć ślady swoich działań. Śledztwo zostaje powierzone policjantowi z krwi i kości, Stanleyowi Pilgrimowi, który tym samym wraca do pracy po przymusowym półrocznym urlopie, na jaki udał się po tragicznej śmierci żony (możemy tylko domyślać się, że była ona skutkiem niemieckich nalotów na stolicę Anglii). Dawni współpracownicy przyjmują jego pojawienie się z ulgą; Pilgrim gwarantuje bowiem rzetelność i nieustępliwość na drodze do poznania prawdy. Te cechy okazują się niezwykle przydatne, tym bardziej że dość szybko tropy prowadzą do bliskiego współpracownika samego Winstona Churchilla.
W tym samym czasie gdy zespół Pilgrima tropi podejrzanego o współudział w masakrze Thorpe’a rumuńskiego służącego milionera, Nikolaïa Moldovana, nie mniej dramatyczne wydarzenia zachodzą w Bukareszcie i w pewnej wiosce na terenie Transylwanii. Działa na tym terenie pupilek Adolfa Hitlera, tajemniczy Obergruppenführer SS Rudolf Heyzig, zdeklarowany nazista, który ma wizję stworzenia Wunderwaffe. W rachubę nie wchodzą jednak żadne rakiety, to ma być broń znacznie skuteczniejsza i – co równie istotne – dużo tańsza w, jeśli można w ogóle tak powiedzieć, produkcji i eksploatacji. Bezpośrednie prace nad projektem „Legion” prowadzi podlegający Heyzigowi doktor Zeiff. A czas nagli. Sytuacja armii niemieckiej na froncie wschodnim nie napawa bowiem otuchą. Wprawdzie walki o Stalingrad wciąż trwają, ale skoro do tej pory nie udało się przechylić szali zwycięstwa na stronę Wehrmachtu (i jego sojuszników), wydaje się to coraz mniej realne także w kolejnych tygodniach. Zresztą nie tylko Friedrichowi von Paulusowi przydałaby się pomoc.
Nie wszyscy jednak nawet w niemieckich szeregach uważają projekt „Legion” za trafiony pomysł. Z tego też powodu z Berlina do Bukaresztu przybywa tajny agent Abwehry pułkownik Hermann von Kleist. Posługuje się on fałszywą tożsamością, ale Heyzig doskonale go zna – przed laty studiowali w tej samej szkole szpiegów. Oficjalnie zadaniem von Kleista jest ocena przydatności prac prowadzonych przez doktora Zeiffa dla III Rzeszy, ale rzeczywistość zdaje się nieco od tego odbiegać. Nury tak prowadzi intrygę, że nigdy nie można być pewnym, jakie są prawdziwe intencje bohaterów, komu w rzeczywistości oni służą i do jakich celów dążą. W „Tańczącym faunie” pojawiają się jeszcze przynajmniej dwie ważne postaci: Karel, członek ruchu oporu, oraz dziesięcioletnia Ana Anslea, pozostająca pod baczną obserwacją i zarazem czułą opieką Heyziga. To na niej opierają się eksperymenty Zeiffa, ona stanowi największą nadzieję na zwycięstwo Niemiec w tej wojnie. Kim jest, że może odegrać aż taką rolę? W pewnym sensie odpowiedzi na to pytanie udziela miejsce akcji (Transylwania) oraz… tytuł drugiego tomu trylogii – „Vlad” (2006).
W tomie pierwszym Fabien Nury zawiązuje wszystkie najważniejsze wątki; w dwóch kolejnych – „Vladzie” oraz „Trzech małpach” (2007) – umiejętnie je natomiast rozwija. Dowiadujemy się więc, że z Londynu wyrusza na Bałkany grupa komandosów pod dowództwem doświadczonego w misjach specjalnych pułkownika Bryana Sykesa, która ma na celu dotarcie do Rudolfa Heyziga i wyeliminowanie go. Mają mu w tym pomóc rumuńscy konspiratorzy (wspomniany już Karel i pomagająca mu Maria Mirceanu). Gdyby jednak tylko o to chodziło, byłoby zdecydowanie zbyt prosto. Za ich działaniami musi więc kryć się coś jeszcze. I tak właśnie jest. I to „coś” prowadzi do niezwykle dramatycznej rozgrywki w finale. Rozgrywki, przy której zakończenie takich filmów, jak „Działa Nawarony” czy „Parszywa dwunastka” jawi się jako opowieść dla grzecznych – wciąż jeszcze – gimnazjalistów. Na czym ona polega? Jeśli potrzebujecie jakiegoś tropu, niech będzie nim fakt pewnego – z naciskiem na „pewnego” – podobieństwa do powstałej w tym samym czasie (lata 2004-2005) „
Świetlistej Brygady”.
Łączenie wątków wojennych z horrorem ma w popkulturze długą tradycję. Sprzyjają temu zwłaszcza udokumentowane źródłowo i szeroko opisane przez historyków (vide „
Hitler i tajne stowarzyszenia. Od Towarzystwa Thule do ostatecznego rozwiązania” Philippe’a Valode’a) związki czołowych nazistów, jak chociażby szefa SS Heinricha Himmlera, z okultystami. Nury postanowił więc motyw ten rozwinąć, a żeby go dodatkowo uprawdopodobnić, wprowadził na karty komiksu postaci istniejące w rzeczywistości, w tym premiera Winstona Churchilla i admirała Wilhelma Canarisa, który – jak wiemy – przez długie lata, będąc szefem wywiadu i kontrwywiadu wojskowego Abwehry, przekazywał także informacje drugiej stronie. Wszystko po to, aby w najbardziej odpowiednim momencie pozbawić władzy Hitlera i podpisać separatystyczny (bez udziału Związku Radzieckiego) pokój z aliantami zachodnimi. Ortodoksyjnym wielbicielom komiksów historycznych mógłby się więc „Jam jest Legion” spodobać, gdyby nie… Właśnie! Ale czy na pewno wprowadzenie do fabuły postaci doktora Zeiffa czy Any Anslei pozbawia tych, którzy za horrorami nie przepadają, przyjemności płynącej z lektury? Wcale nie. Warto jedynie wiedzieć od samego początku, z czym mamy do czynienia.
„Jam jest Legion” był dziełem nietypowym z jeszcze jednego powodu. Za jego stronę graficzną nie odpowiadał bowiem żaden z cenionych europejskich rysowników, którzy nie odmówiliby przecież zilustrowania scenariusza Nury’ego, ale – parokrotnie honorowany nagrodą Eisnera – Amerykanin John Cassaday. Autor, który do tej pory pracował przede wszystkim nad historiami fantastycznymi („Planetary”, „Star Wars”) i superbohaterskimi („X-Men”, „Daredevil”, „Spider-Man”). Decyzja wydawcy o zatrudnieniu grafika zza Atlantyku wydawała się więc nieco ryzykowna, ale ostatecznie przekuta została w sukces. Cassaday, nie rezygnując ze swego charakterystycznego stylu, zdołał oddać europejskość fabuły. Zarówno jeśli chodzi o ulice Londynu czy Bukaresztu, jak i zaśnieżone góry Transylwanii. Z równą maestrią poradził sobie w scenach akcji, udowadniając, że superbohaterska szkoła, jaką przeszedł wcześniej, pozwala bez trudu zaadaptować się także w innych konwencjach. Choć nie zmienia to faktu, że „Jam jest Legion” narysowany na przykład przez Yves’a Swolfsa, Hermanna Huppena czy nieżyjącego już Philippe’a Delaby’ego mógłby być kąskiem jeszcze smakowitszym.
