W 1972 roku, choć czytelnicy z racji opóźnień spowodowanych niedomaganiem peerelowskiej poligrafii jeszcze o tym nie wiedzieli, w świecie kapitana Żbika doszło do rewolucji. Z serią pożegnał się rysownik Grzegorz Rosiński, a na pokładzie twórców „kolorowych zeszytów” z dzielnym milicjantem w roli głównej pojawił się Jerzy Wróblewski. Bydgoszczanin zadebiutował odcinkiem zatytułowanym „Wieloryb z peryskopem”.
Kapitan Żbik: Dokonała się rewolucja…
[Władysław Krupka, Jerzy Wróblewski „Kapitan Żbik 28: Wieloryb z peryskopem” - recenzja]
W 1972 roku, choć czytelnicy z racji opóźnień spowodowanych niedomaganiem peerelowskiej poligrafii jeszcze o tym nie wiedzieli, w świecie kapitana Żbika doszło do rewolucji. Z serią pożegnał się rysownik Grzegorz Rosiński, a na pokładzie twórców „kolorowych zeszytów” z dzielnym milicjantem w roli głównej pojawił się Jerzy Wróblewski. Bydgoszczanin zadebiutował odcinkiem zatytułowanym „Wieloryb z peryskopem”.
Władysław Krupka, Jerzy Wróblewski
‹Kapitan Żbik 28: Wieloryb z peryskopem›
Takie informacje w tamtym czasie nie przenikały do czytelników. Ba! na dobrą sprawę to nie byli oni nawet informowani o autorach kolejnych zeszytów o kapitanie Żbiku. O ile rysowników, dzięki sygnaturom na planszach końcowych, dawało się jeszcze jakoś zidentyfikować (chociaż nie zawsze), scenarzyści serii byli w zasadzie osobami całkowicie anonimowymi. W 1972 roku ostatni swój zeszyt oddał do druku Grzegorz Rosiński („
Skoda TW 6163”), co mogło wydawać się niepowetowaną stratą. Rysownik rodem ze Stalowej Woli był bowiem zdecydowanie najzdolniejszym z dotychczasowych ilustratorów cyklu. Inni, jak chociażby
Bogusław Polch, plasowali się klasę niżej; o
Zbigniewie Sobali nie ma nawet co w tym kontekście wspominać. Wbrew pozorom sytuacja nie przedstawiała się jednak wcale tak dramatycznie. Umarł wprawdzie król, ale oto rodził się już kolejny. Jeszcze w 1971 roku kontakt z wydawnictwem nawiązał
Jerzy Wróblewski, którego plansze próbne tak bardzo spodobały się decydentom ze Sportu i Turystyki, że zdecydowali się zatrudnić bydgoszczanina.
Wróblewski, choć nie miał jeszcze wielkich osiągnięć, był już bardzo doświadczonym rysownikiem. Miał trzydzieści jeden lat i na koncie wiele historii prasowych, po latach publikowanych w popularnym cyklu „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego” (vide „
Przygody szeregowca Kromki”, „
Tom Texas”, „
Rycerze prerii”, „
Nie z tej ziemi”, „
Tarzan”, „
Skarb Tarzana”, „
Kapitan Kirb” czy „
Ringo”). Ale cały czas marzyło mu się stworzenie komiksu z prawdziwego zdarzenia, albumowego, z „dymkami”. Dlatego też w 1971 roku wysłał do kilku wydawnictw swoje prace. Najkonkretniejsza odpowiedź nadeszła właśnie ze Sportu i Turystyki, dla którego w pierwszej kolejności narysował trzy ostatnie odcinki „Podziemnego frontu” („Skarb w Winterhofie”, „Wilk w matni” oraz „W pułapce”), który przejął po Mieczysławie Wiśniewskim. Wiśniewski – mający zresztą w dorobku jednego Żbika („
Śledzić fiata 03-17 WE”) – zajął się natomiast ekspresowym tworzeniem kolejnych (w sumie dwudziestu) części „Kapitana Klossa”.
Tempo pracy nad komiksową adaptacją „Stawki większej niż życie” było zabójcze – jeden zeszyt na miesiąc – w efekcie wydawnictwo zastanawiało się nawet, czy coraz bardziej wycieńczonego Wiśniewskiego nie zastąpić Wróblewskim. Do tego jednak nie doszło. Wiśniewski dokończył przygody agenta J-23, po czym w ogóle zrezygnował z dalszego tworzenia opowieści obrazkowych (i poświęcił się malarstwu batalistycznemu); Wróblewskiemu natomiast trafił się… Żbik. Na tym polu zastąpił Rosińskiego i Polcha, z którego – mowa o tym ostatnim – oficyna Sport i Turystyka nie była do końca zadowolona. Docelowo chciano, aby serię przejął tylko jeden autor (przynajmniej w warstwie graficznej) – to na pewno pod wieloma względami ułatwiłoby dalszą pracę. Zmiana ta miała mieć jednak, jak się niebawem okazało, dużo poważniejsze konsekwencje. Powstające dotąd komiksy przedstawiały mniej lub bardziej udane klasyczne historie kryminalne (napady, morderstwa, szpiegostwo), które przeznaczone były w zasadzie dla dorosłych czytelników. „Nowy” Żbik – wychodzący (z powodu kłopotów poligraficznych) od 1973 roku – miał być typowym komiksem przygodowym dla młodzieży. Wątek sensacyjny – owszem, wciąż istotny – chciano jednak teraz w jeszcze większym stopniu podporządkować wymaganiom propagandowo-oświatowym. Zadanie to spadło na barki Wróblewskiego.
Pierwszym Żbikiem bydgoszczanina był – otwierający trzyczęściową miniserię rozgrywającą się nad jednym z jezior mazurskich – „Wieloryb z peryskopem”. Co ciekawe, w zeszycie tym dzielny funkcjonariusz MO wcale się nie pojawia; jest tylko o nim mowa. Co więc wypełnia fabułę? Przede wszystkim opowieść o życiu harcerzy. Marek Jagodziński i Zbyszek to przyjaciele mieszkający na co dzień w Piaskowie. Kiedy nadchodzą wakacje, obaj mają wziąć udział w obozie harcerskim na Mazurach. Udział tego pierwszego w wyjeździe waży się jednak do ostatniej chwili; matka chłopca ma bowiem obawy, czy poradzi on sobie bez niej. Do tej pory na tak długo nie opuszczał przecież domu. Ostatecznie decyduje się puścić go wraz z kolegami z drużyny. Harcerze rozbijają swój obóz nad pięknie położonym jeziorem. Uczą się odpowiedzialności i porządku; muszą karnie przestrzegać reguł, wykonywać prace dla dobra wszystkich. Ale nie brakuje także czasu na odpoczynek. W każdej wolnej chwili Zbyszek i Marek chodzą nad jezioro, aby popływać i łowić ryby. Tak! mają karty pływackie i rybackie – bez tego druh przyboczny nie pozwoliłby im na taką rozrywkę.
Jezioro przyciąga chłopców z jeszcze jednego powodu. Podczas ogniska, na które zaproszono mieszkańców okolicznej wsi Polanka, jeden z nich, mieszkający tu już przed wojną Bogumił Florczak, opowiada fascynującą historię o zrujnowanym zameczku stojącym na wysepce pośrodku jeziora. Wysadzony w powietrze przez uciekających w 1945 roku Niemców wciąż skrywa swe tajemnice. Dostać można się do niego podobno tylko tunelem wiodącym pod wodą. Ale czy on rzeczywiście istnieje – kto to może wiedzieć? W każdym razie młodzi przyjaciele od tej pory poczytują sobie za punkt honoru przyjrzeć się bliżej ruinie. Podczas porannego rekonesansu na łodzi pożyczonej od miejscowego rybaka są świadkami dramatycznych wydarzeń. Ratują z opresji Heńka i Józka, dwóch swoich rówieśników z Polanki, których łódka ni stąd, ni zowąd została przewrócona do góry nogami potężną falą. Tylko skąd wzięła się ta fala, skoro tafla jeziora była płaska jak lustro. Cudem uratowany Heniek opowiada, że gdy wpadł do wody, zobaczył coś wielkiego – podobnego do wieloryba – co odpłynęło w kierunku zamku. Marek i Zbyszek nie mają wątpliwości, że sprawą tą powinien zająć się – no tak, w końcu przychodzi na niego pora – kapitan Żbik.
Od strony fabularnej „Wieloryb z peryskopem” (i dwie kolejne części serii: „Wiszący rower” oraz „Tajemniczy nurek”) to rzeczywiście – zgodnie z intencjami wydawnictwa – opowieść dla znacznie młodszych od dotychczasowych czytelników. Opowieść, która ma nie tylko dostarczać rozrywki, ale także wychowywać – obywatela świadomego i oddanego (ludowej) ojczyźnie. Graficznie to z kolei typowy Wróblewski, ze wszystkimi tego zaletami (i praktycznie bez wad). Realistyczna kreska, przejrzystość kadrów, dbałość o szczegóły tła, zróżnicowanie fizjonomii postaci (co często szwankowało we wcześniejszych albumikach) – to główne cechy stylu bydgoszczanina, które w kolejnych odsłonach cyklu będzie jeszcze doskonalił. Cóż, bez najmniejszych wątpliwości można stwierdzić, że Grzegorz Rosiński zyskał nadzwyczaj godnego następcę. W tym kontekście nie dziwi fakt, że Wróblewski pozostał ze Żbikiem do samego końca – przez kolejnych dziesięć lat (do 1982 roku, kiedy to ukazał się „Smutny finał”, pięćdziesiąty trzeci i zarazem ostatni odcinek przygód sympatycznego milicjanta).
Debiutancka miniseria autorstwa Wróblewskiego ukazała się pierwotnie w 1973 roku, wznowiono ją natomiast pięć lat później. W drugim wydaniu zmianie uległy charakterystyczne dla cyklu dodatki. W liście do czytelników kapitan Żbik, odpowiadając na ich pytania, przedstawia kryteria, jakie należy spełnić, aby trafić do szkoły chorążych Milicji Obywatelskiej. Zamiast „Kroniki MO” jest natomiast laurka wystawiona pod adresem – istniejącej od września 1954 roku – szkoły podoficerskiej MO w Pile. W rubryce „Nauka i technika w służbie MO” jest z kolei mowa o fonoskopii, czyli metodzie identyfikacji osób na podstawie mowy. Za nowość charakterystyczną dla drugiej połowy lat 70. należy uznać lekcję jiu-jitsu, z której czytelnicy dowiadują się, jak wykonać skuteczny pad. Nie zabrakło także „Za ofiarność i odwagę”, w której to rubryce przedstawiono tym razem wydarzenie, jakie miało miejsce w lutym 1975 roku w Sieradzu, kiedy to porucznik MO Stefan Podsiadły, zaalarmowany krzykami zaatakowanej na ulicy przez bandytę niejakiej Krystyny Mizerskiej, rzucił się jej na pomoc. Ryzykował przy tym życiem, albowiem napastnik, uzbrojony w młotek, nie zawahał się go użyć. Dzielny funkcjonariusz, choć ranny, nie wypuścił go jednak z rąk, a gdy na pomoc przybiegli kolejni milicjanci, los oprycha został przesądzony.
