Redaktorzy Marvela nie mają litości. Jeszcze na dobre nie przyzwyczailiśmy się do zmian, jakie nastały po „Tajnych wojnach”, a tu serwuje się nam kolejny, zakrojony na szeroką skalę event – „Avengers. Impas: Atak na Pleasant Hill”.
Na przedmieściach wciąż biją…
[„Avengers: Impas – Atak na Pleasant Hill” - recenzja]
Redaktorzy Marvela nie mają litości. Jeszcze na dobre nie przyzwyczailiśmy się do zmian, jakie nastały po „Tajnych wojnach”, a tu serwuje się nam kolejny, zakrojony na szeroką skalę event – „Avengers. Impas: Atak na Pleasant Hill”.
‹Avengers: Impas – Atak na Pleasant Hill›
Przyznam, że tęsknię za czasami, kiedy crossovery stanowiły sensacyjną wiadomość, a nie były stałym elementem świata Marvela. Ich nagromadzenie w ostatnich czasach stało się wręcz męczące. Zwłaszcza, że większość z nich to puste nawalanki i te na prawdę udane przedsięwzięcia można zliczyć na palcach jednej ręki. Dla „Avengers. Impas” zabraknie tam miejsca, co nie znaczy, że mamy do czynienia ze złą pozycją. Na pewno w porównaniu z megalomańskimi, kosmicznymi epopejami tworzonymi przez Jonathana Hickmana („Nieskończoność”), wyróżnia się on dość kameralną atmosferą. Albowiem nawet, jeśli przez karty komiksu przetaczają się całe rzesze superbohaterów i superłotrów, to jednak pole ich działania jest dość ograniczone, a sprowadza się do obszaru miasteczka Pleasant Hill.
To urokliwe miejsce, położone gdzieś w Stanach Zjednoczonych, stanowi uosobienie amerykańskiego snu o cudownej, beztroskiej atmosferze, przyjacielskim sąsiedztwie i życiu nie ponad stan, ale też bez zmartwień o to w jaki sposób dociągnąć od pierwszego do pierwszego. I wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie to, że jest to tylko ułuda. Tak naprawdę Pleasant Hill trawi choroba stokroć poważniejsza, niż robactwo podgryzające lukrowane przedmieścia w filmie „Blue Velvet” Davida Lyncha. By zbadać tę sprawę do miasteczka zaczynają docierać kolejne zaniepokojone zastępy superbohaterów, przeważnie związane z Avengers. Pierwszy na miejscu jest jednak Kapitan Ameryka. I to aż w trzech odsłonach – dawnej (Bucky „Zimowy Żołnierz” Barnes), najbardziej znanej (podstarzały Steve Rogers) i obecnej (Sam „Falcon” Wilson),
Fabułę miał opanować jeden człowiek – Nick Spencer i przez pierwsze dwa albumy, kiedy tylko on odpowiadał za wydarzenia, akcja rozgrywała się powoli, nakręcana atmosferą tajemniczości. Niestety wkrótce potem na arenę wchodzą inni scenarzyści, odpowiedzialni za takie serie, jak „Agents of S.H.I.E.L.D.”, „New Avengers”, „Uncanny Avengers”, „All-New, All-Different Avengers”, „Howling Commandos of S.H.I.E.L.D.” i „Illuminati”. Aby dopasować treść przygód Kapitana Ameryki, który rozpoczął całe zamieszanie, do pozostałych bohaterów, zdecydowanie za wcześnie poznajemy tajemnicę Pleasant Hill, przechodząc do kolejnych pojedynków w różnych konfiguracjach.
Ponieważ mamy do czynienia z dziełem zbiorowym, kolejne zeszyty prezentują różną jakość. Zarówno pod względem treści, jak i strony wizualnej. Choć Nick Spencer stara się zapanować nad pomysłami kolegów, w paru miejscach mu się to ewidentnie nie udaje. Chodzi zwłaszcza o momenty, kiedy zostają rozwijane wątki przynależne konkretnym seriom, nie związane ściśle z tym, co widzimy w „Impasie”. Sztandarowym przykładem tego typu działań jest całkiem absurdalny z naszego punktu widzenia pojedynek krewniaka Godzilli z robotem, który urwał się z planu zdjęciowego „Pacific Rim 3”.
Z drugiej strony możemy przypomnieć sobie o postaciach, które nie miały dotąd swojej reprezentacji w Polsce. Mówię tu zwłaszcza o Dum-Dum Duganie i jego Wyjących Komandosach, których pobyt w Pleasant Hill stanowi jeden z najjaśniejszych momentów historii. Podobnie sytuacja wygląda z zeszytem poświęconym Illuminatom, w którym główne skrzypce gra trochę zapomniany już Absorbing Man. Przy okazji należy zaznaczyć, że nareszcie mamy do czynienia z postaciami stanowiącymi jeden z trzonów uniwersum Marvela, a które przeważnie są niedoceniane przez scenarzystów. Chodzi o malowniczych superłotrów działających na lokalną skalę, jak wspomniany Absorbing Man, Titania, Trapster, Kraven, Wrecker, czy Jack O′Lantern. Miło dla odmiany popatrzeć na tych gości, choć nie stanowią tak globalnego zagrożenia, jak Thanos, czy Budowniczowie.
Nie chcę zdradzać za dużo fabuły, by nie psuć radości z czytania, więc poprzestanę tylko na tych przykładach. Niemniej argumenty przemawiające na korzyść, jak i niekorzyść „Avengers. Impas” można mnożyć. Od tak prostych, jak to, że tradycyjnie zanim kolejne odłamy Avengers zaczną ze sobą rozmawiać muszą się wpierw pobić, przez dekonstrukcję amerykańskiego snu, po filozoficzne dysputy o tym, czy w imię szczytnych celów można posunąć się do największego okrucieństwa.
Jak już wspomniałem, od strony graficznej dzieje się sporo, bo i lista rysowników biorących udział w przedsięwzięciu jest imponująca. Mimo to żaden z nich nie wybija się szczególnie na tle pozostałych i po lekturze nie zostaną nam w pamięci wiekopomne kadry. Co innego okładki, zwłaszcza te autorstwa Alexa Rossa, z których najlepsza jest ta, nawiązująca do pamiętnej grafiki zdobiącej pierwszy zeszyt „Captain America”, na której Rogers sprzedaje prawy sierpowy samemu Adolfowi Hitlerowi. A wszystko to w ramach obchodów 75 urodzin Kapitana.
Choć „Avengers. Impas: Atak na Pleasant Hill” posiada pewne minusy, to jednak nie przysłaniają one plusów, z których najbardziej istotny jest ten, że całość po prostu dobrze się czyta. Choć niewątpliwie historię można było lepiej zagospodarować i zamienić ją w dreszczowiec moralnego niepokoju, to ma ona swoje momenty, dla których warto sięgnąć po niniejszą pozycję.
