Czy awaria samolotu i mocno obity bark w trakcie górskiej akcji ratowniczej wyczerpały limit pecha porucznika Karskiego? Okazuje się, że niestety nie. A przyczyną może być zwyczajna angina.
Pilot śmigłowca: Latający dyliżans
[Witold Jarkowski, Grzegorz Rosiński „Pilot śmigłowca #2: Egzamin” - recenzja]
Czy awaria samolotu i mocno obity bark w trakcie górskiej akcji ratowniczej wyczerpały limit pecha porucznika Karskiego? Okazuje się, że niestety nie. A przyczyną może być zwyczajna angina.
Witold Jarkowski, Grzegorz Rosiński
‹Pilot śmigłowca #2: Egzamin›
Jak można było się dowiedzieć z zapowiedzi (na ostatniej okładce pierwszego zeszytu), porucznik Karski przesiądzie z myśliwców na śmigłowce. Czy z tym wiąże się tytuł drugiej części cyklu – „Egzamin”? Okładka, prezentująca komorę ciśnień, sugeruje, że będzie to zestaw wymyślnych tortur, jakim poddawani są kandydaci na pilotów.
Na początku zeszytu jesteśmy świadkami rozmowy komendanta WIML-u, czyli Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej znajdującego się w Warszawie, z naczelnym lekarzem. Chodzi o porucznika Karskiego, ale tematem nie jest uszkodzony bark, lecz skłonność pilota do częstych zachorowań na anginę. A to oznacza, że porucznik nie będzie mógł wrócić do latania myśliwcami.
I tutaj musimy się zatrzymać, bo kwestie kariery wojskowej Karskiego schodzą na plan dalszy, gdyż pojawia się wątek relacji damsko-męskich. Scenarzysta wplótł go całkiem sprawnie w rozwój akcji, wysyłając do WIML-u młodą i piękną redaktor Barbarę Tarnicką. W ten sposób upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze spełnił założenia propagandowe komiksu. Pani redaktor jest oprowadzana po Instytucie i zapoznaje się z kolejnymi etapami badania kandydatów na pilotów i samych pilotów. Jest więc komora niskich ciśnień (to ją właśnie widzimy na okładce), wirówka symulująca przeciążenia w trakcie lotu, urządzenie do ćwiczenia awaryjnego katapultowania. W końcu dziennikarka trafia do sali gimnastycznej gdzie, między innymi ćwiczy Karski. Ten widząc, że dziennikarce towarzyszy szef instytutu wskakuje na batutę chcąc udowodnić, że jest w pełni zdrów.
Wygląda to nieco dziecinnie, paradoksalnie tym bardziej, że czytelnik ma okazję poznać myśli Karskiego. A z nich wynika, że pilot autentycznie nie stara się popisywać przed piękną kobietą a właśnie przed lekarzem. Z dzisiejszej perspektywy nieco naiwnie, ale cel zostaje zrealizowany. Główny bohater nawiązuje relację z dziennikarką i wszystko wskazuje na to, że temat będzie kontynuowany. I to jest drugi cel tego wątku, wprowadzenie czytelnika do prywatnego życia bohatera. Element, który w znakomity sposób odróżnia „Pilota śmigłowca” od takiego chociażby „Żbika”. Co więcej, na kolejnych planszach okazuje się, że jedna z dziewczyn, które Karski wraz kolegami uratowali w górach, to Hanka: siostra przydzielonego do niego mechanika – plutonowego Kalińskiego.

Barbara Tarnicka
Zeszyt zamyka całkiem długa sekwencja poświęcona tytułowemu egzaminowi. Nie jest to dokładnie wyjaśnione w komiksie, ale można się domyśleć, że chodzi o potwierdzenie faktu, że porucznik Karski umie i może latać śmigłowcami. Nasz bohater jest doskonale przygotowany do testu i, realizując propagandowe założenia serii, powinien zdać go celująco. Scenarzysta postanowił jednak wprowadzić pewne zakłócenie. Początkowo, z Karskim miał lecieć dowódca jednostki, ale w ostatniej chwili nastąpiła zmiana i w roli egzaminatora pojawił się kapitan Krucewicz, ten sam, którego porucznik zwyciężał w judo podczas pobytu kondycyjnego w górach („Na ratunek”). Czyżby chciał się odegrać na Karskim za tamte porażki? Tym bardziej, że Karskiemu na widok przypadkowo przelatujących myśliwców wyrwało się: „To jest lotnictwo! Nie to co ten dyliżans…”. Ale Krucewicz, jak przystało na pilota i oficera LWP jest w pełni tego słowa profesjonalistą. I tylko w pewnym momencie, pod koniec egzaminu, kapitan w myślach wspomina akcję ratowniczą z Tatr. Mimochodem dowiadujemy się, że próbował on umówić się z jedną z tamtych turystek, właśnie z Hanką Kalińską. Jak widać, tematyka relacji damsko-męskich zaczyna nabierać tempa.
Rosiński, prawdopodobnie ze względu na lotniczą tematykę cyklu, postanowił nawiązać do klasyki gatunku, nadając Karskiemu i Kalińskiemu rysy twarzy bohaterów franko-belgijskiego cyklu „Les Aventures de Tanguy et Laverdure” (Przygody Tanguya i Laverdure’a) rysowanego przez samego Alberta Uderzo na podstawie scenariusza Jean-Michela Charliera, scenarzysty m.in także cyklu. „Blueberry”). Jak widać z załączonych okładek, nie była to seria rysowana kreską humorystyczną jak „Asteriks” czy „Umpa-pa” a lekko przerysowany styl realistyczny. Rysy spokojnego i rzeczowego Michela Tanguya dał Karskiemu a łobuzerskiego Ernesta Laverdure’a plutonowemu Kalińskiemu.

Tanguy i Laverdure
I tutaj można by zamknąć ten wątek ale sprawa okazuje się mieć drugie dno. Tworząc wizerunek Michela Tanguya Uderzo wykorzystał postać Marca Laurenta, bohatera, którego stworzył na potrzeby jednorazowej historii „Banjo 3 ne répond plus” (także do scenariusza Charliera) opublikowanej w 1956 roku. W przypadku Ernesta Laverdura, Uderzo postanowił nie szukać daleko i nadał mu swoje rysy. A to oznacza, że plutonowy Kaliński jest graficzną wariacją na temat współautora „Asteriksa i Obeliksa”.
Grzegorz Rosiński, zapewne ze względu na współpracę z wydawcami belgijskimi oraz działalność w „Relaksie”, zakończył swoją przygodę z „Pilotem śmigłowca” na piątym zeszycie. Po nim rysownikami cyklu byli Mirosław Kurzawa i Marek Szyszko. O ile Kurzawa przyjął nieco inny styl rysowania, to Szyszko jeszcze wzmocnił podobieństwo do pierwowzorów rysowanych przez Uderzo i jego następców. Wojciech Birek w opracowaniu „Grzegorz Rosiński mistrz ilustracji i komiksu”, przy okazji „Pilota śmigłowca” pisze, że fizjonomie dwójki francuskich bohaterów wzorowane były na aktorach z serialu telewizyjnego „Rycerze nieba” („Les Chevaliers du Ciel”) – Jacques’e Santi Christianie Marin. I jest to nieprecyzyjna informacja, bo Uderzo Tanguya i Laverdure’a zaczął rysować dokładnie w tym roku co „Asteriksa i Obeliksa” czyli w 1959 a serial był kręcony w latach 1967-70. Pomyłka może wynikać z tego, że niektóre z późniejszych wydań komiksu opatrzone były okładkami ze zdjęciami aktorów.

porucznik Karski
Według różnych źródeł „Pilot śmigłowca” miał mieć charakter propagandowy. Ludowe Wojsko Polskie pozazdrościło mundurowym kolegom z Milicji Obywatelskiej pomysłu z „Kapitanem Żbikiem” i postanowiło zaprzęgnąć medium komiksowe do propagandowej maszyny. Znając realia PRL-u, mało prawdopodobne wydaje się, że była to jednoosobowa decyzja. Można podejrzewać, że podobnie jak w przypadku wcześniejszej serii „Podziemny front”, takie kwestie były przedmiotem zainteresowania Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego. Na jakim szczeblu mogła zapaść decyzja odnośnie stworzenia „kolorowych zeszytów” poświęconych wojsku? Niestety, nie udało mi się dotrzeć do żadnych materiałów źródłowych traktujących o tej kwestii.
Propagandowe elementy w „Pilocie śmigłowca” zostały zrealizowane na kilka sposobów. Przede wszystkim jest to konstrukcja głównych bohaterów – oficerów Ludowego Wojska Polskiego. Są to postacie prawie doskonałe: nie palą, nie piją, uprawiają sport. W każdej chwili gotowi są do niesienia pomocy (akcja ratunkowa w górach, scena z chuliganami spod budki z piwem). Wzorem innych serii „kolorowych zeszytów” („Kapitan Żbik”, „Podziemny front”) wydawca zadbał o wykorzystanie wolnych stron okładek właśnie na cele propagandowe.
Kolejna sprawa to przekrojowe przedstawienie lotnictwa wojskowego. Czytelnik zapoznaje się różnymi składowymi tego rodzaju sił zbrojnych oraz wykonywanymi przez nie zadaniami. Można jednak odnieść wrażenie, że pomimo propagandowych założeń komiksu, autorzy mogli pozwolić na więcej swobody niż to miało miejsce chociażby w przypadku „Żbika”. Już w pierwszej części awarii ulega myśliwiec będący szczytem radzieckiej myśli technicznej. Rzecz nie do pomyślenia, jeśli przypomnimy sobie boje Rosińskiego o spadającą czapkę milicjanta z „Diademu Tamary”. Piloci pozwalają sobie na frywolne żarty. Daleko im do kultowych tekstów z „Funky’ego Kovala” ale, parafrazując nieodżałowanego Macieja Parowskiego, to właśnie był ten fundament, ta, być może „komiksowa piwnica” bez której nie byłoby najpierw „Relaksu” a później właśnie „Kovala”. Na plus w kwestii propagandowości można zaliczyć praktycznie całkowity brak nawiązań do sojuszu z ZSRR (co było całkiem częste w „Relaksie”) oraz fakt, że słowo „towarzysz” pojawia się w całym cyklu tylko raz.

plutonowy Kaliński
I tutaj chyba warto wrócić do pytania postawionego na końcu opisu pierwszego zeszytu. Dlaczego scenarzysta zdecydował się uczynić głównym bohaterem tytułowego pilota śmigłowca? A odpowiedź wydaje się dosyć prosta. Scenarzysta, nawet jeśli by chciał, to nie mógł poszaleć, tak jak autorzy wspomnianych „Les Aventures de Tanguy et Laverdure”. Przygody francuskich pilotów po pierwsze nie były skrępowane cenzurą a po drugie, specyfika Francji jako byłego mocarstwa kolonialnego dawała szerokie możliwości działania w krajach mniej lub bardziej związanych z dawną metropolią. Karski jako pilot myśliwca byłby raczej skazany na niekończące się loty treningowe i patrolowe. Śmigłowiec, z perspektywy scenariusza, dawał dużo większe możliwości realizacji zróżnicowanych zadań o charakterze wojskowym oraz cywilnym, takich jak pomoc w trakcie klęsk żywiołowych. I, jak pokażą kolejne zeszyty, autorzy wykorzystali te możliwości całkiem sprawnie.
Podobnie jak w pierwszym zeszycie serii, na wewnętrznych stronach okładek znajdziemy „materiały dodatkowe”. Druga strona jest poświęcona ogólnie śmigłowcom, ich konstrukcji i zasadom lotu. Jest krótki opis zjawiska autorotacji, którego wykorzystanie musiał zaprezentować porucznik Karski na egzaminie, a które w 2003 uratowało życie premierowi Leszkowi Millerowi podczas awarii śmigłowca Mi-8. Na końcu komiksu umieszczono rzuty i opis śmigłowca Mi-2 oraz notkę o szkodliwości palenia tytoniu. Całość zamyka tekst z cyklu „Historia lotnictwa Ludowego Wojska Polskiego”.
Zeszyt został wydany w 1975 roku w nakładzie stu tysięcy egzemplarzy i kosztował 10 złotych.
