Jesteście w stanie wyobrazić sobie połączenie klasycznego frankofońskiego komiksu science fiction w stylu „Valeriana” bądź „Luka Orienta” z amerykańską pulpą spod znaku „Lobo”? Jeśli tak, to znaczy, że musieliście już mieć w ręku „Agenta Strachu” (polski wydawca zdecydował się na pozostawienie oryginalnego tytułu – „Fear Agent”); jeśli się, oznacza, że powinniście po niego jak najszybciej sięgnąć.
Ostatni ziemski twardziel (prawdopodobnie)
[Tony Moore, Jerome Opena, Rick Remender „Fear Agent #1” - recenzja]
Jesteście w stanie wyobrazić sobie połączenie klasycznego frankofońskiego komiksu science fiction w stylu „Valeriana” bądź „Luka Orienta” z amerykańską pulpą spod znaku „Lobo”? Jeśli tak, to znaczy, że musieliście już mieć w ręku „Agenta Strachu” (polski wydawca zdecydował się na pozostawienie oryginalnego tytułu – „Fear Agent”); jeśli się, oznacza, że powinniście po niego jak najszybciej sięgnąć.
Tony Moore, Jerome Opena, Rick Remender
‹Fear Agent #1›
Heath(row) Huston to człowiek (w świecie wymyślonym przez amerykańskiego scenarzystę Ricka Remendera nie musi to być wcale takie oczywiste), kosmiczny obieżyświat, który zarabia na życie, eliminując zamieszkujące Wszechświat istoty klasy D i niższych. Przez cały czas musi być na bieżąco z przepisami dotyczącymi zabijania, ponieważ Konwencja Quintalańska, która pozwala na likwidowanie gatunków gorzej rozwiniętych, często bywa zmieniana. Na szczęście ma sprawnie funkcjonujący komputer pokładowy, który stara się organizować mu nie tylko pracę, ale także pozytywnie wpływać na jego nawyki. Bez Annie – tak ją, a w zasadzie go, pieszczotliwie nazywa – na pewno by sobie nie poradził. A mówiąc precyzyjniej: bez Annie radziłby sobie fatalnie, skoro z nią często bywa byle jak.
Wymyślając postać Hustona, Remender (rocznik 1973) – w Polsce znany między innymi z serii „Deadly Class”, ale mający na koncie także mnóstwo historii ze świata Marvela (od X-Menów, poprzez Avengersów, aż po Venoma i Punishera) – ani nie odkrył Ameryki, ani nie stworzył z prochu nowego Adama. Po prostu wymieszał kilka postaci dobrze już znanych z popkultury, nie tylko zresztą komiksowej. Heath(row) podróżuje więc w przestrzeni kosmicznej i w czasie, jak jego francuscy odpowiednicy Luc Orient i Valerian, stara się bez litości eliminować wrogów, jak robił to ostatni Czarnian, czyli Lobo, ale ma też zmysł do rozwiązywania zagadek detektywistycznych, w czym nie przeszkadza mu nawet wlewany litrami do organizmu alkohol (gustuje głównie w whisky), w czym z kolei przypomina… Philipa Marlowe’a, postać stworzoną przez klasyka amerykańskiego „czarnego kryminału” Raymonda Chandlera.
To teraz sami zadajcie sobie pytanie (z gatunku retorycznych): Jak można takiego obwiesia nie polubić?
Zwłaszcza gdy ma on za sobą bohaterską przeszłość! Dziesięć lat wcześniej – jako członek teksańskiego oddziału Agentów Strachu – walczył bowiem z podstępnymi Dresseńczykami w tak zwanym konflikcie annubiańskim. Z dawnej świetności pozostało niewiele, ale pewnych umiejętności człowiek nie traci nawet „po pijaku”. Na przykład – zabijania. Z tego też powodu trup ściele się w „Fear Agent” nadzwyczaj gęsto. Ale czego można oczekiwać od komiksu, którego głównym bohaterem jest osoba zarabiająca w ten sposób na chleb? Oj, przepraszam, zagalopowałem się – miało być: na whisky. Komiks Ricka Remendera zadebiutował w formie zeszytowej w październiku 2005 roku; przez następnych dziesięć miesięcy zdążyły ukazać się dwie powiązane ze sobą fabularne serie – „Wtórny zapłon” oraz „Moja walka” (ciekawe, jak przetłumaczono to w Niemczech?) – które w Polsce wydano w jednym woluminie.
„Wtórny zapłon” zaczyna się z „górnego C”. Huston wykonuje właśnie zlecenie na planecie Frazterga. Zapłacono mu za likwidację zagrażających ludzkim osadnikom, mieszkających w górskich jaskiniach małpich Zlasfonów. Ich zachowanie jest o tyle zaskakujące, że dotąd przez lata nie wchodzili oni ludziom w paradę. Aż nagle zaczęli zakradać się do miasta i… „zwijać” specjalistyczny sprzęt. Po co on im, skoro i tak nie są w stanie go obsłużyć. Dzięki swemu sprytowi i odwadze Heath(row) znajduje odpowiedź na to pytanie i nawet rozwiązuje problem; nie jest jednak w stanie przewidzieć, że będzie to miało wielki wpływ na jego przyszłość, która rozegra się w… odległej przeszłości. Coś mi się tutaj przejęzyczyło? Nie, nic z tych rzeczy! Dwa rozdziały dalej zagadka zostaje wyjaśniona. Przy okazji Remender pokaże, jak w praktyce realizowane jest powiedzenie: „wpaść z deszczu pod rynnę”.
Wróćmy jednak do głównego nurtu opowieści. Zadanie, jakie Huston wykonuje na Frazterdze, to zaledwie introdukcja, dzięki której poznajemy głównego bohatera i otrzymujemy na jego temat podstawowe informacje. To, co staje się motorem napędowym fabuły, rozgrywa się w rozdziale drugim, na niewielkiej stacji kosmicznej, będącej pawilonem paliwowo-handlowym. To tam w dramatycznych okolicznościach Heath(row) poznaje piękną i seksowną inżynier Marę Esperanzę i jednocześnie wpada na trop szeroko zakrojonego, międzygalaktycznego spisku. Sprawia on, że do byłego Agenta Strachu wracają wszystkie ziemskie koszmary sprzed lat. A wiadomo, że prawdziwy twardziel pogrążony w depresji, chcąc ją zwalczyć, w pierwszej kolejności sięga po… pełną butelkę. Tyle że tutaj nie ma na to czasu.
Czteroczęściowy „Wtórny zapłon” płynnie przeistacza się w złożoną z sześciu rozdziałów „Moją walkę”, w której mamy do czynienia z nowymi wersjami dobrze już poznanych bohaterów. Zdaję sobie sprawę, że trochę dziwnie to brzmi, ale jak przeczytacie, to wszystko Wam się poukłada na właściwe miejsca i zrozumiecie, dlaczego pozostawiam Was teraz z pewnym niedopowiedzeniem. W każdym razie, choć początkowo Hustonowi i Esperanzie będzie się wydawać, że nic gorszego spotkać ich już nie może, dość szybko przekonają się, iż odbiwszy się od dna, można wyjść na prostą. I przy okazji podjąć próbę uratowania Ziemi przed inwazją, jaka się jeszcze nie dokonała. Dla Heath(row)a to również szansa na uratowanie życia swoim najbliższym, żonie Charlotte i synkowi Kentowi. Może nawet załapałby się na to ojciec Hustona, choć dla niego – z innych powodów – wielkich nadziei nie ma.
Ta awanturniczo-fantastycznonaukowa (z naciskiem jednak na fantastykę) historia jest całkiem przyjemną lekturą. Nie można jednak wymagać od niej zbyt dużo. Tu nie ma miejsca na rozważania filozoficzne czy socjologiczne, są głównie akcja i emocje. I nic w tym oczywiście złego. Te kilka godzin czystej rozrywki, jaką funduje czytelnikom pierwszy tom „Agenta Strachu” – są bezcenne! Za stronę graficzną albumu odpowiada dwóch ilustratorów: „Wtórny zapłon” narysował Amerykanin Tony Moore, „Moją walkę” – Filipińczyk, choć mieszkający od lat w Nowym Jorku, Jerome Opeña (na marginesie mówiąc, to wspomógł on już Tony’ego w ostatnim rozdziale jego opowieści). Rysunki są zaś takie, jak cała fabuła – barwne i szalone, odrealnione i psychodeliczne, niepozbawione ironii i czarnego humoru. Trudno zresztą, aby było inaczej, skoro główny bohater to klasyczny przykład zdystansowanej wobec świata i siebie samego mieszanki twardziela, playboya i cynika. Ale bywa, że i on zostaje zaskoczony przez scenarzystę. I to zaskoczenie też maluje się na jego twarzy. Macie zły nastrój, potrzebujecie czegoś na odreagowanie? „Fear Agent” sprawdzi się w tej roli znakomicie!
