Samotnik bez Imienia [Yves Swolfs „Lonesome #1: Na tropie kaznodziei” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Choć na prestiżowym portalu bedetheque.com seria „Durango” wciąż ma status „w toku”, wydaje się mało prawdopodobne (choć nie całkowicie nierealne), aby jeszcze kiedyś ruszyła z kopyta. Tym bardziej że jej autor, belgijski scenarzysta i rysownik Yves Swolfs, przed dwoma laty w innym wydawnictwie wystartował z nowym, bliźniaczym cyklem – „Lonesome”.
Samotnik bez Imienia [Yves Swolfs „Lonesome #1: Na tropie kaznodziei” - recenzja]Choć na prestiżowym portalu bedetheque.com seria „Durango” wciąż ma status „w toku”, wydaje się mało prawdopodobne (choć nie całkowicie nierealne), aby jeszcze kiedyś ruszyła z kopyta. Tym bardziej że jej autor, belgijski scenarzysta i rysownik Yves Swolfs, przed dwoma laty w innym wydawnictwie wystartował z nowym, bliźniaczym cyklem – „Lonesome”.
Yves Swolfs ‹Lonesome #1: Na tropie kaznodziei›W ciągu ćwierć wieku publikacji – od 1981 do 2016 roku – spaghetti-westernowa seria „ Durango” zyskała status kultowej. Nie ma prawa istnieć szanujący się wielbiciel komiksów o Dzikim Zachodzie, który nie zna opowieści o jasnowłosym i błękitnookim leworęcznym rewolwerowcu. Nie da się jednak ukryć, że z biegiem lat jej autor tracił do niej zapał. Początkowe tomy ukazywały się bardzo regularnie, w rocznych odstępach, jednak od lat 90. ubiegłego wieku przerwy w oczekiwaniu na kolejne części stawały się coraz dłuższe i dłuższe, fabuły natomiast coraz bardziej przewidywalne. Praktycznie za każdym razem działo się to samo i tak samo kończyło, według utartego schematu. Mimo tej powtarzalności Swolfs-scenarzysta, o dziwo!, wciąż trzymał wysoki poziom, choć możliwe też, że po prostu działała magia głównego bohatera i strach recenzenta przed narażeniem się tak doskonałemu strzelcowi. Aż nadszedł 2018 rok i na rynku frankofońskim pojawił się nowy komiks Yves’a Swolfsa, którego bohater, patrzący na nas z okładki, wygląda jak – wypisz, wymaluj – …Durango. Blondyn, kilkudniowy zarost, niebieskie oczy, zacięte spojrzenie – wszystko się zgadza. Poza jednym, ale za to niezwykle istotnym, szczegółem – karabin trzyma tak, że nie można mieć wątpliwości co do tego, iż jest praworęczny. Więc to jednak nie on. To nowy rewolwerowiec przemierzający amerykańskie pustkowia! Jak w spaghetti-westernach Sergia Leonego z Clintem Eastwoodem w roli głównej, jest Człowiekiem bez Imienia, za to z tragiczną przeszłością i niezwykłym darem, który jedni mogą uznać za błogosławieństwo, inni za przekleństwo. W każdym razie, biorąc pod uwagę to, czym się Samotnik zajmuje, na pewno więcej ma z tego daru pożytku niż nieszczęścia. Taka moc bohatera może się także niejeden raz okazać dobrodziejstwem dla scenarzysty – zwłaszcza gdy zostanie on (bohater) zapędzony w kozi róg i trzeba będzie znaleźć jakieś rozsądne wyjście z sytuacji. Akcja „Lonesome” rozgrywa się kilkadziesiąt lat przed „Durango” – w bardzo konkretnym i ważnym dla Stanów Zjednoczonych momencie historycznym, tuż przed wybuchem wojny secesyjnej. Miejsce akcji też nie jest bez znaczenia. To swoisty „trójkąt bermudzki”. Z jednej strony pogranicze dwóch Terytoriów (przyszłych stanów), które powstały mocą decyzji Kongresu w maju 1854 roku – Nebraski i Kansas. Z drugiej – obszary sąsiadujących ze sobą Kansas i Missouri, wtedy będącego już oficjalnie stanem (od 1821 roku). Na pierwszej stronie albumu zatytułowanego „Na tropie kaznodziei” (2018) Swolfs wyjaśnia pokrótce wszystkie związane z tym zawiłości, które mają zresztą duży wpływ na dalszy przebieg akcji. Mówiąc najprościej, jak to możliwe: w Nebrasce przeważają zwolennicy zniesienia niewolnictwa, mieszkańcy Missouri, w sporej części będący bogatymi plantatorami, są z kolei za jego utrzymaniem. Wpływy obu idei ścierają się właśnie w Kansas, do którego za sprawą władz centralnych, przybywa coraz więcej osadników z północy kraju. Co z kolei bardzo nie podoba się antyabolicjonistom z Południa. Trochę to zagmatwane, ale wykład Swolfsa naprawdę jest zrozumiały. Choć dla polskiego czytelnika może być też nieco obrazoburczy. Zwłaszcza jeżeli pamiętacie ze szkolnych lat wiersz Cypriana Kamila Norwida „Do obywatela Johna Brown”, w którym ten skazany na śmierć i powieszony działacz społeczny i abolicjonista przedstawiony jest jako bohater walczący o wolność i równość wszystkich ludzi. Kontekst, w jakim pojawia się w komiksie (nie dosłownie, jest o nim jedynie mowa), różni się od wizji Norwida – to przede wszystkim watażka, który odpowiada za wiele krwawych napadów na zwolenników niewolnictwa. Od jednoznacznie złego pastora Markhama, którego w pierwszym tomie serii tropi Samotnik, różni go jedynie to, że swoje zbrodnie popełnia dla słusznej idei. Czy to jednak może posłużyć za usprawiedliwienie przelanej krwi?… Poszukujący od dłuższego już czasu nawiedzonego kaznodziei Człowiek bez Imienia dociera do miasteczka Holton na Terytorium Kansas. Rządzi w nim niejaki Harper, burmistrz i bankier w jednym, który za sprawą najemnika Claytona i jego ludzi trzyma mieszkańców twardą ręką. Jego polecenia zmuszony jest też wykonywać szeryf Abel, choć on jakby mniej ochoczo. Może jednak jest przyzwoitym człowiekiem. Samotnik spóźnia się o kilka dni. Kiedy pojawia się w Holton, Markhama tam już nie ma. Są za to ślady jego niedawnej bytności – spalona farma Colsonów i trupy jej właścicieli. Cudem udało się przeżyć jedynie ich nastoletniemu synowi, który na szczęście nie widział, co ludzie kaznodziei zrobili z jego matką. Bezimienny rewolwerowiec zabiera chłopca do miasta, liczy też na wsparcie jego władz w poszukiwaniach szalonego pastora; szybko jednak orientuje się, że jedyne, co może go tu spotkać to podstępna kula wystrzelona w plecy. Tylko prostytutka Lucy skłonna jest odkryć przed nim tajemnice miasteczka, kontaktując go przy okazji z poszukiwanym przez zbirów Claytona miejscowym dziennikarzem Marcusem. Swolfs ułożył fabułę według doskonale znanego czytelnikom „Durango” schematu, co oznacza, że w „Na tropie kaznodziei” nie zabraknie ani pościgów konnych, ani pojedynków strzeleckich, na porządku dziennym będą też kul padające zza węgła i podstępne zdrady. „Lonesome” jest wręcz archetypicznym przykładem spaghetti-westernu. Jego ortodoksyjni wielbiciele na pewno się nie zawiodą. Zwłaszcza że Belg odpowiada również – jak w pierwszych trzynastu tomach „ Durango” – za stronę graficzną. I co tu dużo mówić – jest w doskonałej formie! 
|