Z perspektywy, jaką dał nam „Koniec gry”, wielkie opasłe tomiszcze z Iron Manem w roli głównej jawi się doniosłym, złożonym mu hołdem. To jednak w rzeczywistości zbiorcze wydanie serii liczącej sobie już ładnych kilka lat.
Tomasz Nowak
Iron Man nie dla wszystkich
[Brian Michael Bendis, Mike Deodato Jr, David Marquez „Iron Man: Niezwyciężony Iron Man” - recenzja]
Z perspektywy, jaką dał nam „Koniec gry”, wielkie opasłe tomiszcze z Iron Manem w roli głównej jawi się doniosłym, złożonym mu hołdem. To jednak w rzeczywistości zbiorcze wydanie serii liczącej sobie już ładnych kilka lat.
Brian Michael Bendis, Mike Deodato Jr, David Marquez
‹Iron Man: Niezwyciężony Iron Man›
Tony Stark – geniusz i bohater, a zarazem zarozumiały utracjusz, któremu łatwiej przychodzi okiełznać technologię niż własną naturę. Czy to nie ogromne pole do popisu dla gościa takiego jak Brian Michael Bendis, zakotwiczonego w „Avengersach” „od zawsze”?
Zgodnie z tradycją serii postanowił rzucić Starka na jeszcze głębsze wody. Trochę, ba!, zupełnie nie przejął się z wydanym tuż „przed chwilą” cyklem „Superior Iron Man” i wykreował nowe oblicze Tony’ego Starka po swojemu. Znów przyjdzie mu zetrzeć się z przeciwnikiem, który snuje gargantuiczne plany podboju świata, a jednocześnie dysponuje niespodziewaną technologiczną potęgą.
Wydawca już w opisie zdradza, że pomoc przyjdzie z niespodziewanej strony – od Dra. Dooma. Tymczasem na horyzoncie pojawią się postaci poniekąd nowe, które zamieszają w życiu Starka i innych częściach tej zawiłej sagi, z którymi splatają się immanentnie.
Szykuje się skomplikowana historia? Jeszcze jak! Jest zdrowo pogmatwana, a nawet solidnie przekombinowana, jakby Bendis chciał upchnąć w niej maksimum wątków „na zapasˮ. W efekcie zrodziły one zamęt, którego bynajmniej nie rozjaśniają pojawiające się w tym tomiszczu cezury.
Pierwszą z nich jest „przecięcie” narracji odniesieniami do „Wojny domowej” – pierwszej i drugiej. Wszystko nagle się zmienia, jakby przeniesione do innej rzeczywistości. Bez anonsowanej lektury poszczególnych komiksów „towarzyszących” praktycznie nie sposób załapać ciągłości narracji. A i na wstępie warto byłoby już znać serię Secret Wars. Do tego dochodzi motyw ścierania się „Avengersów” z „Inhumans"… Cóż, taki to urok „Marvela Now 2.0”. Cezura druga to grafika. Przejście od prac Davida Marqueza do Mike′a Deodato Jr., stanowi niezły wstrząs. No, może nie dla zatwardziałych fanów komiksów z Domu Pomysłów, którzy znają już ich wcześniejszy dorobek w ramach „Avengers” czy „X-Men”. Pierwszy to w pewnej mierze tradycjonalista hołdujący ramkom i konturówkom. Kryjący jego rysunki komputerowymi barwami Justin Ponsor musiał wykazać się sporą elastycznością, gdyż plansze bardzo szczegółowe przeplatają całe pochody kadrów pozbawionych praktycznie tła. Marquez postawił bowiem zdecydowanie na bohaterów, ich interakcje i mimikę.
Z kolei Deodato Jr. i towarzyszący mu kolorem Frank Martin ujawniają zdecydowanie zacięcie malarskie. Konturówka znika u nich w ogóle natomiast zdecydowanie rośnie liczba kadrów krytych płaskimi plamami mrocznych barw. Za ich sprawą, włączywszy w to ogólny nastrój historii, tę część spowija ciemność dogłębna. Także twarze postaci – tych znanych już z wcześniejszych epizodów, jak i z innych tytułów – uległy odautorskiej stylizacji. To wszystko nie ułatwia i tak już mocno pogmatwanej lektury.
Dopełnienie tomu stanowią trzy zeszyty z cyklu „Potężni Avengers” (Mighty Avengers), w których mierzą się oni także z Drem. Doomem. To również podcykl autorstwa Bendisa, mimo że pochodzi sprzed ponad dekady.
Rysunki Marka Bagleya otuszowane zostały na dwa sposoby, w zależności od przestrzeni, której rozgrywa się akcja. Kolorem krył je też Ponsor i miał tu znacznie więcej pracy ze szczegółami. Zwłaszcza w imponujących, rozciągających się na całe rozkładówki scenach walk.
Tutejsze powiązania pomiędzy bohaterami, ich sylwetki czy choćby wdzianka mogą zdziwić czytelnika przyzwyczajonego do wizerunków kinowych. I budzą tęsknotę za starymi „Avengersami”, kiedy ich świat był prostszy, ale zdecydowanie żywszy i bardziej zróżnicowany.
Polski wydawca postanowił opasły wolumin oprawić w miękką okładkę. Zapewne dzięki temu obniżył cenę. Jednak zważywszy na rozkład kadrów, które potrafią przebiegać z lewej na prawą planszę poziomo, jak również wspomniane wyżej rozkładówki, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że coś nam na klejeniu umyka.
Tom dla fanów serii wyposażonych we wspomniane wyżej oboczności, a przynajmniej zaznajomionych z ich treścią. Ponadto dla lubiących doszukiwać się w przygodach Avengersów drugiego i trzeciego dna. Bendis wychodzi z założenia – jakże modnego dziś – że im więcej namieszane, tym lepiej. W ostateczności najlepiej wychodzi mu sztuka niedopowiedzeń. Cóż, w dobie niekończących się seriali to może sposób na nowego klienta. Problem w tym, że łatwo go też znużyć, a Niezwyciężony Iron Man niebezpiecznie się do tego zbliża.
Opasły tom obiecuje wiele i dostarcza wiele – szczególnie w warstwie interpersonalnej i emocjonalnej. Tylko czy nieustanne babranie się i mielenie rozrytej psyche Iron Mana jest aż tak fascynujące? Dla zatwardziałych fanów na pewno. Dla innych zdecydowanie mniej. Tym bardziej, że nie da się tego tomu w pełni zrozumieć nie czytając przynajmniej kilku innych.
Plusy:
- chwalebne całościowe ujęcie prac jednego artysty w jednym tomie
- dopełnienie lektury „Wojny domowej” i „Wojny domowej II”
- wartościowe dopełnienie w postaci „Potężni Avengers” zeszytów ukazujących Avengersów „starej szkoły”
Minusy:
- niesamodzielność tomu, którego nie da się zrozumieć bez lektury pobocznej
- zróżnicowanie grafiki na nie zawsze przystającą do klimatu opowieści – zwłaszcza w drugiej części
- przewaga „dylematów wewnętrznych” nad akcją
- masa wątków, które pozostały otwarte (na potrzeby kontynuacji?)
- przeskoki pomiędzy lokalizacjami akcji
- niekonsekwencja w narracji graficznej – rozmieszczaniu kadrów na planszach i rozkładówkach
