Po lekturze pierwszego tomu nowej serii komiksowej Jeana Dufaux trudno stwierdzić, w jaką stronę będzie ewoluować „The Dream”. Czy stanie się mistycznym thrillerem, czy też górę wezmą wątki charakterystyczne dla horroru, ale z mocno uwypuklonym tłem obyczajowym? „Jude” raczej skłania do zadawania pytań, aniżeli udzielania jednoznacznych odpowiedzi.
Niektórych marzeń lepiej nie spełniać
[Jean Dufaux, Guillem March „The Dream #1: Jude” - recenzja]
Po lekturze pierwszego tomu nowej serii komiksowej Jeana Dufaux trudno stwierdzić, w jaką stronę będzie ewoluować „The Dream”. Czy stanie się mistycznym thrillerem, czy też górę wezmą wątki charakterystyczne dla horroru, ale z mocno uwypuklonym tłem obyczajowym? „Jude” raczej skłania do zadawania pytań, aniżeli udzielania jednoznacznych odpowiedzi.
Jean Dufaux, Guillem March
‹The Dream #1: Jude›
Tytuł pierwszego tomu może być nieco mylący, dlatego warto podkreślić już na wstępie dwie rzeczy: nie jest to komiks o Holokauście ani nie ma w nim nawet jednego słowa na temat The Beatles. Jude to imię bohatera, który w tej opowieści gra pierwszoplanową rolę, ale prawdopodobnie, patrząc na konstrukcję tej historii, więcej już nie powróci (chyba że kiedyś scenarzyście zabraknie pomysłów i wykorzysta po raz kolejny tę samą postać). Wszystko bowiem wskazuje na to, że klamrą spinającą wszystkie przyszłe odsłony cyklu będzie kto inny – piękna i tajemnicza Megan, kobieta działająca na zlecenie jeszcze bardziej tajemniczej od niej samej instytucji – stowarzyszenia Producentów Sztuk Niewidocznych.
„The Dream” to dzieło autorów europejskich, ale jego akcja rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych i chyba nigdzie indziej rozgrywać by się nie mogła. Za scenariusz odpowiada nestor komiksu frankofońskiego, Belg Jean Dufaux (w Polsce znany przede wszystkim z tak różnorodnych serii, jak „
Barakuda”, „
Skarga Utraconych Ziem”, „
Jessica Blandy” czy „
Murena”). Opracowanie strony graficznej powierzono natomiast Hiszpanowi Guillemowi Marchowi, od dawna zadomowionemu w stajni DC Comics („
Wieczny Batman”, „Catwoman”, „Gotham City Sirens”), który tym samym zyskał sposobność przypomnienia o sobie czytelnikom na Starym Kontynencie.
Nowojorski Broadway to nie tylko centrum teatralne świata, to również ulica, przy której usytuowanych jest wiele mniejszych bądź większych klubów, oferujących najprzeróżniejsze formy rozrywki. W jednym z nich – o wiele mówiącej nazwie „Girls in Love” – pracuje Jude, aktor specjalizujący się w odgrywaniu tak zwanych „act love”, czyli seksu na żywo. Jest młody, przystojny i hojnie obdarzony przez naturę – w efekcie przykuwa uwagę stałych bywalców, którzy przychodzą tu tylko po to, aby zobaczyć go w akcji. Na scenie najczęściej towarzyszy mu Ona (to imię!), równie atrakcyjna i utalentowana, będąca zapewne obiektem marzeń wielu mężczyzn i kobiet. Pytanie tylko, jak długo da się w ten sposób zarabiać na życie? Ile jeszcze lat ludzie będą płacić za to, aby oglądać erotyczne wygibasy Jude’a? Mężczyzna zdaje sobie z tego sprawę, dlatego gdy pewnego wieczora po seansie odwiedza go w garderobie Megan, z uwagą wysłuchuje jej zaskakującej propozycji.
A Megan roztacza przed Jude’em wizję występu w filmie – prawdziwym hollywoodzkim obrazie, nie jakiejś podziemnej pornograficznej produkcji, o której zapomina się od razu po dotarciu do napisów końcowych. Oczywiście nie byłaby to rola pierwszoplanowa, ale czy to ma znaczenie – ilu seks-aktorom dane jest bowiem pojawić się w ekranowej biografii słynnego angielskiego poety Johna Keatsa? Jude nie zastanawia się więc zbyt długo. Ale angaż wymaga jeszcze przejścia zdjęć próbnych. Te nie wydają się jednak problemem, dużo więcej kłopotów może przysporzyć Megan i Jude’owi niejaka Sina Songh, córka rządzącego półświatkiem z Chinatown okrutnego i bezlitosnego Hue Songha. Dziewczyna przyzwyczajona jest do tego, że ojciec spełnia każdą jej zachciankę. A teraz właśnie ma ochotę na zaznajomionego w ars amandi gwiazdora „Girls in Love”.
Chcąc usunąć wszystkie rzucane Jude’owi pod nogi kłody, Megan jest zmuszona poruszyć całą machinę – wszystko po to, aby spełnić marzenie mężczyzny o wkroczeniu na nową drogę kariery i życia. Ale czy na pewno? O co bowiem tak naprawdę chodzi w „The Dream”? Tego jeszcze do końca nie wiadomo; odpowiedź na to pytanie przyniosą zapewne dopiero kolejne tomy serii, jeśli się w ogóle ukażą (o drugim na razie ani widu, ani słychu). Kluczem do zrozumienia przesłania dzieła będzie rozwiązanie zagadki, czym w rzeczywistości jest to tajemnicze stowarzyszenie, któremu służy Megan i które, jak się zdaje, ma niemal nieograniczone możliwości.
Co natomiast możemy stwierdzić już po pierwszej odsłonie? Mówiąc najprościej: że Jeanowi Dufaux bardzo zależało na tym, aby przekonać czytelnika, iż spełnianie marzeń wymaga wyrzeczeń. Iż czasami zmusza człowieka do tego, by postawić wszystko na jedną kartę, by podjąć ryzyko, nie mając najmniejszej pewności, że ono się opłaci. Jude musi zrezygnować z dotychczasowego zajęcia (które lubi), porzucić Oną (która nie jest mu obojętna), zaakceptować dziejącą się wokół niego przemoc, a wszystko po to, aby wkroczyć do świata zupełnie innego od tego, w jakim do tej pory funkcjonował. To świat, w którym spotyka istoty (bo chyba nie zawsze są to zwykli ludzie) – vide jednooki Pakap Salem czy wytatuowana od stóp do głów Strange – samym swoim wyglądem przyprawiające o ciarki.
Dufaux balansuje na krawędzi opowieści obyczajowej, thrillera i horroru. Trudno byłoby dokładnie wyliczyć proporcje i autorytarnie stwierdzić, czego jest w pierwszym tomie „The Dream” najwięcej. Takie stylistycznie rozchwianie może być atutem serii, ale równie dobrze może okazać się jej przekleństwem. Bo kto ostatecznie ma po album ten sięgnąć? Dla jednych będzie tu za mało grozy, dla innych za dużo melodramatu, trzecim może przeszkadzać brak wyrazistej puenty. Ale jeśli odrzucimy warstwę wierzchnią i sięgniemy głębiej, dokonamy wiwisekcji najważniejszych postaci, zagłębimy się w ich psychikę – komiks zdecydowanie zyska. Dodatkową atrakcją są rysunki Guillema Marcha – tak różnorodne, jak warstwa fabularna dzieła. Odnajdziemy w nich nawiązania do frankofońskiej tradycji (dbałość o drobiazgi), fantastyczność typową dla amerykańskiego komiksu superbohaterskiego, wreszcie ostrą kreskę kojarzoną z mangami. Nie będziecie zawiedzeni. Nawet jeżeli nie rykniecie z zachwytu.
