Pierwszy zeszyt komiksowej serii „Podziemny front” opowiada udramatyzowaną wersję jednej z głośniejszych akcji Gwardii Ludowej z 1943 roku. Dziś jednak bardzo trudno jest stwierdzić, co było tu prawdą a co fikcją.
Konrad Wągrowski
Podziemny front: Wybuch w burdelu
[Mieczysław Wiśniewski „Podziemny front #1: Zamach” - recenzja]
Pierwszy zeszyt komiksowej serii „Podziemny front” opowiada udramatyzowaną wersję jednej z głośniejszych akcji Gwardii Ludowej z 1943 roku. Dziś jednak bardzo trudno jest stwierdzić, co było tu prawdą a co fikcją.
Mieczysław Wiśniewski
‹Podziemny front #1: Zamach›
Na okładce dramatyczna eksplozja, odłamki szatkujące ludzi w hitlerowskich mundurach i wiele mówiący tytuł: „Zamach”. Odwracamy okładkę i już na jej drugiej stronie możemy przeczytać, co nas czeka. „Jest jesień 1943 roku. Niemcy hitlerowskie poniosły już wiele klęsk na froncie wschodnim, z których największą był pogrom armii Paulusa pod Stalingradem. Ludność okupowanych krajów Europy w czwartym roku wojny stawia nadal bohaterski opór najeźdźcy”. A potem już jasno i bezpośrednio: „Do ujawnienia rzeczywistej treści zamiarów Niemców przyczynia się także działalność wywiadowcza i uświadamiająca prowadzona przez podziemne organizacje niepodległościowe na czele z PPR, której zbrojnym ramieniem jest Gwardia Ludowa”. No i wszystko jasne – wiodąca rola organizacji komunistycznych, niezależnie od prawdy historycznej i rzeczywistego stosunku sił i zakresu działań, zawsze była głównym elementem PRL-owskiej propagandy. W którą oczywiście wpisuje się całym swym jestestwem cykl komiksowy „Podziemny front”.
Zamach… Ale o jaki właściwie zamach chodzi? Większość osób, mających jakieś pojęcie o propagandowo nagłaśnianych akcja Gwardii Ludowej, bez wahania powie „zamach na Cafe Club”. Faktycznie, takie zamachy na lokal umieszczony na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu miały miejsca dwa razy – 24 października 1942 roku i 11 lipca 1943. W obu przypadkach w ten sam sposób – poprzez wrzucenie do wypełnionej niemieckimi żołnierzami z ulicy wiązki granatów. Jak na fakt, że owe ataki były oczkiem w głowie propagandy PRL-u, efekty były nad wyraz skromne. Kilkunastu rannych żołnierzy za pierwszym razem, kilku za drugim,
Ale, wbrew pozorom (i temu co pisze, jak zwykle niespecjalnie precyzyjna polska wikipedia), pierwszy zeszyt „Podziemnego frontu” wcale nie opowiada o zamachu na „Cafe Club”. Jasno i konkretnie mowa o zamachu na inny lokal „Nur fur Deutsche” („Tylko dla Niemców”) – „Bar Podlaski” na ulicy Nowogrodzkiej. Do tego połączonego z burdelem lokalu granaty wrzucano też dwa razy – 11 maja 1943 i 23 października 1943. Za pierwszym razem raniono dwóch żołnierzy i prostytutkę (co również nie brzmi jak powód do uwieczniania pomnikami i tablicami pamiątkowymi). Za drugim – i właśnie ten atak jest tematem serialu i komiksu – miało zginąć 16 Niemców, a 32 zostać rannych. Tak twierdzi komiks, taką rachubę przedstawiały też dawniejsze, PRL-owskie źródła historyczne. Taką też wersję przedstawia sam domniemany scenarzysta komiksów generał Tadeusz Pietrzak w swej autobiograficznej książce „Podziemny front”, który co prawda nie przytacza własnych wspomnień (bo sam nie brał udziału w tej akcji), ale cytuje opowieść Edwina Rozłubirskiego „Gustawa”.
16 zabitych Niemców i 32 rannych? Przez wiązkę granatów? W sytuacji, gdy wcześniejsze, praktycznie identyczne zamachy nie przyniosły żadnych ofiar śmiertelnych? Wybaczcie, ale tę opowieść między bajki włożę. Wszystko to wygląda na grubymi nićmi szytą propagandową bujdę. Co ciekawe, wiele źródeł w ogóle o tym zamachu nie wspomina, ograniczając się do wymieniania jedynie ataku z 11 maja. Załóżmy jednak, że był, ale z pewnością jego efekt nie mógł być taki, jak w komiksie. Być może zginęło kilka osób, na to nie ma jednak bezpośrednich dowodów. Ale dziś nie mówimy jednak o faktach, lecz o micie, który miał być ugruntowany przez serial i komiks.
I kończąc już ten historyczny wątek, nadmienię, że ocena historyków techniki zamachów Gwardii Ludowej także nie była zbyt pochlebna dla tej organizacji. Wrzucenie z ulicy granatów do lokalu, wykonane z tłumu przechodniów, tak naprawdę nie było gestem wyjątkowej odwagi, nie wymagało tak skomplikowanego planowania, jak akcja Armii Krajowej pod Arsenałem, czy zamach na Kutscherę (przez samych Niemców określany jako majstersztyk partyzanckiej akcji). W gruncie rzeczy zamachowiec nie ryzykował więcej niż przypadkowi przechodnie, a dla nich samych, narażonych na natychmiastowe represje, taka akcja stawała się ogromnym zagrożeniem. Ale przez lata kazano nam wierzyć, że te w gruncie rzeczy akcje terrorystyczne były największymi sukcesami polskiego podziemia, straszliwym ciosem dla niemieckiego okupanta.

Co nie zmienia faktu, że sam komiks jest całkiem nieźle napisany, na pewno staranniej od odpowiadającego mu odcinka serialu. Już na starcie obydwa wprowadzają dodatkowy (w stosunku do faktów) element dramaturgiczny. Antek, młodszy brat bojowca Gwardii Ludowej, który ma wziąć udział w zamachu, zostaje aresztowany i wpisany na listę zakładników, czyli osób, które zostaną rozstrzelane, gdy jakiś Niemiec zostanie zabity w Warszawie. W wersji filmowej oglądamy tylko spis zakładników, w wersji komiksowej poznajemy całą historię. „Bolek” wpada podczas akcji roznoszenia ulotek, na którą zabrał go po usilnych naleganiach starszy brat „Antek”. Ponurą ironią losu jest fakt, że chłopak na listę wpisany jest przez pomyłkę – w rzeczywistości chwilę po aresztowaniu zostaje zastrzelony przez Niemców. „Antek”, nie znając prawdy, stoi przed dylematem, ale zgodnie z zasadami stawia organizację przed rodziną i podejmuje się samemu wrzucić bombę do restauracji, co zresztą spotyka się z aprobatą dowództwa reprezentowanego w komiksach przez nieustannie niedogolonego z nieodłączną fajką w ustach „Starego”. Zamach, co dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, udaje się, choć nie wszystko idzie po myśli organizatorów. Muszą zlikwidować po drodze upierdliwego konfidenta Gestapo, a w ręce hitlerowców wpada nie tylko „Antek”, ale i „Marysia”, zakochana w nim dziewczyna z organizacji, która pracowała w barze (zauważmy jednocześnie, że komiks kierowany jest do młodzieży, nie ma więc ani słowa o burdelu). Ich los pozostaje w zawieszeniu, co będzie dalej, dowiemy się w kolejnym odcinku.
Jest to udramatyzowanie całej historii, która nawet w propagandowej relacji Rozłubirskiego przedstawiona jest jako relatywnie łatwa i poniesiona bez strat. Ale to oczywiście korzyść dla scenariusza komiksu, który obok fabuły sensacyjnej ma przedstawiać okupacyjne dylematy. I w jakimś stopniu, uczciwie mówiąc, to się udaje – nie tylko przez kulisy decyzji „Antka”, ale też mocno zaznaczony dramat matki chłopaków. I choć akurat w tym przypadku jest to fikcja, to takie sytuacje oczywiście musiały mieć miejsce. Co charakterystyczne jednak, nie pada tu narzucające się pytanie, czy naprawdę zabicie kilku Niemców ma sens, gdy w rewanżu zginie setka Polaków. Tu odpowiedź jest jasna i oczywista – wroga trzeba bić bez względu na własne ofiary.
Dlatego może to wcale nie dylematy gwardzistów pozostają najbardziej w pamięci po lekturze, ale… postać ich głównego antagonisty. I trzeba tu bez dwóch zdań oddać komiksowi, że wprowadził do polskiej kultury popularnej postać jednego z jej najwyrazistszych czarnych charakterów. Mowa oczywiście o Sturmbannführerze (w SS to odpowiednik stopnia majora) doktorze Heinrichu von Kniprode, szefie warszawskiego Gestapo, niestrudzonym tropicielu komunistów i innych wrogów III Rzeszy. Napisałem, że komiks wprowadza tę postać do popkultury, choć przecież von Kniprode pojawił się najpierw w serialu. Tak, ale jednak ikonę uczynił z niego komiks. W wersji telewizyjnej jego rolę gra w gruncie rzeczy dosyć poczciwie wyglądający Jan Kreczmar, nijak nie potrafiący przekonać do diabelskiego oblicza swego bohatera (pan Wokulski zapewne powiedziałby, że tyle w nim demona, co trucizny w zapałce). Natomiast w komiksach pojawia się już postać mroczna, młodsza od filmowej, o ostrych, okrutnych rysach i nieodłącznym monoklu w oku, absolutnie bezwzględna, ale też inteligentna i zdeterminowana. Postać, która w komiksach zdecydowanie przyćmi bladych Czwartaków.
Dodajmy, że w komiksie pojawiają się dwaj główni protagoniści cyklu – bojowcy „Stefan” i „Zbyszek”, ale będzie jeszcze czas by napisać o nich szerzej. W pierwszej części to drugi plan, na razie liczy się „Antek” i „Marysia”.

Pisałem już, że rysownikiem cyklu został grafik i ilustrator Mieczysław Wiśniewski, o stosunkowo niewielkim wówczas dorobku komiksowym, mający na koncie wcześniej tylko jeden zeszyt opowieści o kapitanie Żbiku, „Śledzić Fiata 03-17 WE” (1968). Ale Wiśniewski miał duży dorobek ilustratora książkowego, specjalizującego się w tematyce militarnej, uznano więc nie bez słuszności, że sprawdzi się tu w tej konwencji. I tak właśnie to wygląda – widać wyraźnie, że rysownik czuje się najlepiej wtedy, gdy trzeba narysować mundur, karabin, samochód wojskowy. Jeśli chodzi o twarze – bywa różnie. Nie, nie jest jakoś źle, emocje udaje mu się oddać, rysy bohaterów też nie pozostawiają wątpliwości kogo akurat widzimy na obrazku. Ale jednak nie ma pełnej spójności graficznej fizjonomii, widać też, że niespecjalnie rysownik chce (czy też ma czas), by dopracowywać tło. A szkoda, bo zważywszy, że akcja pierwszych zeszytów toczy się w Warszawie, ich wartością dodaną mogłoby być wierne oddanie okupacyjnej scenerii stolicy. Tymczasem zwykle tło jest niewyraźne, rozmazane, niekonkretne, przysłonięte przez bohaterów czy sprzęt wojskowy. Kuleje czasem też prowadzenie komiksowej narracji. Najlepszym tego dowodem będą sceny pojmania „Bolka”. Zamieszanie, ktoś strzela, ktoś dostaje w głowę, bohaterowie wyglądają jakby prowadzili szturm w scenie, w której powinni, według opisu, uciekać. Trochę trudno się połapać, co się tu dzieje.
Ciekawostka: w przeciwieństwie do kolejnych zeszytów, nie pojawiają się w nim żółte ramki wyjaśniające, co widać na obrazkach (później będzie to zmora tego komiksu, liczne komentarze dokładnie opisujące dokładnie to samo, co i tak jest pokazane na rysunku). Zapewne scenarzyści dla przejrzystości fabuły sobie to później zażyczyli u rysownika. Druga ciekawostka: „Zamach” to jedyny komiks z cyklu, w którym na okładkę wzięto prawie dokładną kopię rysunku w wnętrza zeszytu. W kolejnych okładki będą rysowane już zupełnie niezależnie.
I jeszcze jedna refleksja na koniec. Czytając dziś ten komiks nie mogłem wyjść ze zdumienia, jak brutalne sceny umieszczano w nim, mimo faktu, że przecież był skierowany do młodego, a nawet dziecięcego czytelnika (ten zeszyt czytałem pierwszy raz w wieku 7 lat). Już na kilku pierwszych stronach mamy narysowaną jasno egzekucję bezbronnego bohatera, któremu prosto w głowę strzela z pistoletu SS-mann. Nikt wówczas nie zastanawiał się, czy takie obrazki powinny oglądać dzieci. Cóż, takie czasy. Czasy, w których wszyscy wychowywaliśmy na martyrologicznych produkcjach wojennych w telewizji, a codziennym towarzyszem każdego kilkuletniego chłopca był zabawkowy pistolet.

Wygląda na żywcem wyjęte z "Relaksu".