Wreszcie ukazał się dłuuugo oczekiwany czternasty tomik Ongrysowej serii „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego”. Zawiera on dwie znacząco różniące się od siebie opowieści: westernowego „Dextera” oraz historycznego, rozgrywającego się w Polsce w XIV wieku, „Mściciela”. Co je łączy? Samotny bohater, który postanawia wymierzyć sprawiedliwość ludziom złej woli.
Na Dzikim Zachodzie i w kraju Łokietka
[Jerzy Wróblewski „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego #14: Dexter / Mściciel” - recenzja]
Wreszcie ukazał się dłuuugo oczekiwany czternasty tomik Ongrysowej serii „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego”. Zawiera on dwie znacząco różniące się od siebie opowieści: westernowego „Dextera” oraz historycznego, rozgrywającego się w Polsce w XIV wieku, „Mściciela”. Co je łączy? Samotny bohater, który postanawia wymierzyć sprawiedliwość ludziom złej woli.
Jerzy Wróblewski
‹Z archiwum Jerzego Wróblewskiego #14: Dexter / Mściciel›
Byli zapewne już tacy wielbiciele twórczości Jerzego Wróblewskiego, którzy niecierpliwili się z powodu przedłużającego się oczekiwania na kolejny tom jego archiwalnych komiksów prasowych. Dotąd bywało bowiem, że w ciągu roku ukazywały się dwa, a niekiedy nawet trzy zeszyty, gdy tymczasem pandemiczny rok 2020 zakończył się w tym temacie absolutną ciszą. Na szczęście kolejny nie będzie straconym, ponieważ za sprawą Macieja Jasińskiego, niestrudzonego badacza dokonań bydgoskiego rysownika i scenarzysty, światło dzienne ujrzały dwa następne, całkowicie już zapomniane, dzieła artysty. Podobnie jak w przypadku poprzednich, Jasiński przerobił oryginalne wersje, w których tekst znajdował się pod kadrami, na uwspółcześnione, a tym samym dużo przyjaźniejsze dla czytelnika, z „dymkami”.
Wróblewski był, z czego doskonale zdaje sobie sprawę każdy znawca jego twórczości, wielkim fanem opowieści z Dzikiego Zachodu. Jedna trzecia komiksów opublikowanych dotąd w „Z archiwum…” to właśnie rysunkowe westerny. Przypomnijmy je (w ujęciu chronologicznym): „
Tom Texas” (1961), „
Rycerze prerii” (1965), „
Szeryf miasta Hope” (1969), „
Ringo” (1970), „
Montana” (1973), „
Powrót Baxtera” (1974-1975), „
Skarb Irokezów” (1976) oraz „
My nigdy nie śpimy” (1991). Teraz dołącza do nich jeszcze „Dexter”, który pierwotnie opublikowany został pomiędzy 5 maja a 5 sierpnia 1971 roku w bydgoskim „Dzienniku Wieczornym” (w formie czterdziestu dziewięciu pasków). Biorąc pod uwagę fabułę, trudno byłoby sobie wyobrazić bardziej klasyczną historię.
Akcja rozgrywa się w górniczym miasteczku Black River. W okolicy swoje kopalnie ma aż trzech przedsiębiorców: Harry Wyler, Strasberg Thompson oraz Walt Ryan. Dwaj pierwsi to prawdziwi kapitalistyczni wyzyskiwacze, którzy dążą do pomnażania zysków kosztem zdrowia, a nawet życia swoich pracowników. Płacą marnie i nie znają pojęcia „bezpieczeństwo i higiena pracy”, dlatego często zdarzają się u nich wypadki, które następnie starają się tuszować. Jedynie Ryan jest człowiekiem uczciwym: płaci tyle, ile się należy, więc górnicy chętnie się u niego zatrudniają. Problem w tym, że nie jest w stanie przyjąć wszystkich chętnych. Poza tym konkurenci i tak patrzą na niego bykiem. Ale to nie Walt jest ich największym kłopotem. Pewnego dnia w okolicach Black River pojawia się bowiem tajemniczy jeździec w czarnej masce i pelerynie. Wygląda jak skrzyżowanie Zorro z Batmanem.
Świetnie posługuje się nie tylko bronią palną, ale i biczem. Jest szalenie odważny i nie stroni od bezpośredniego ryzyka. Co rusz napada na Wylera i jego ludzi, aby wymóc na nim humanitarne traktowanie górników. Wściekły właściciel kopalni stawia sobie za punkt honoru rozprawę z Dexterem – tak się przedstawia! – i w tym celu, nie mogąc wymóc skutecznego działania na miejscowym szeryfie, sprowadza zawodowych zabójców. Mają pojmać i zabić samozwańczego stróża prawa, zanim ten doprowadzi do buntu pracowników. Nie jest to może najbardziej oryginalny scenariusz, ale przecież w przypadku komiksu prasowego nie tego oczekiwano. Gazetowe stripy miały być jedynie przyciągającą czytelników lekką, łatwą i przyjemną rozrywką. A to zadanie „Dexter” spełniał w stu procentach. W historii tej nie brakuje bowiem zwrotów akcji, szlachetnych czynów ani strzeleckich pojedynków. Jest też tytułowy bohater, z którym identyfikować mógł się każdy nastoletni czytelnik komiksu. Graficznie też niczego opowieści tej nie brakuje. To Wróblewski może jeszcze nie u szczytu swoich możliwości, ale już na pewno wspinający się na niego.
Druga opowieść jest o połowę krótsza i o sześć lat wcześniejsza. Ukazała się w tej samej gazecie w dwudziestu pięciu odcinkach pomiędzy 17 lutego a 24 marca 1965 roku. Jej tytuł – „Mściciel” – też idealnie pasowałby do westernu, ale… nie tym razem. To komiks historyczny, którego akcja rozgrywa się w czternastowiecznej Polsce w czasie panowania króla Władysława Łokietka i dotyczy dramatycznych wydarzeń rozgrywających się na pograniczu polsko-krzyżackim. Pod wieloma względami przypomina historię przedstawioną w spektaklu telewizyjnym „Gniewko, syn rybaka” (1969) Bohdana Poręby i rozwiniętą w serialu „Znak orła” (1977) Huberta Drapelli. Tyle że komiks Wróblewskiego powstał wcześniej. Tytułowym mścicielem jest Przesław, syn kujawskiego chłopa ze wsi Garki, którego w czasie jednego ze swoich rejzów na ziemie polskie zabili krzyżacy. Chłopak poprzysięga im zemstę. Bierze konia, topór i rusza do samotnej walki ze znienawidzonym wrogiem.
Przeżywa przy tym niezwykłe przygody, w czasie których wyrasta nie tylko na prawdziwego mężczyznę, ale i… polskiego patriotę. Ostatecznie dane mu jest – podobnie jak Gniewkowi – wziąć udział w bitwie pod Płowcami, która w propagandzie peerelowskiej urosła do rangi wspaniałego zwycięstwa, tylko ociupinkę ustępującego Grunwaldowi. Że było nieco inaczej – jakie to miało wtedy i ma dzisiaj znaczenie. Łokietek był w końcu tym królem, który jako pierwszy dał łupnia wojskom zakonnym. A że całą wojnę i tak przegrał, na dodatek utracił w jej wyniku swoje rodzinne Kujawy – tego się już z komiksu Wróblewskiego nie dowiemy. Czy należy mieć z tego powodu żal do autora? Skądże! „Mściciel” nie miał być przecież wykładem naukowym, lecz wciągającą opowiastką dla młodszych nastolatków. I to zadanie wypełnił. Graficznie ta historia także się broni, chociaż kadry są mniej wyraziste i prostsze. Nieźle za to wyglądają scenki bitewne. Jednego możemy być pewni: Wróblewski każdy ze swoich gazetowych komiksów traktował z powagą i odnosił się z szacunkiem dla czytelnika.
Jeśli cenicie dorobek Jerzego Wróblewskiego, czternasty tom „Z archiwum…” ugruntuje w Was przekonanie, że był to bez wątpienia jeden z najwybitniejszych polskich twórców komiksowych. Gdyby dane mu było żyć i pracować na Zachodzie (we Francji, Belgii czy Stanach Zjednoczonych), dzisiaj jego nazwisko znajdowałoby się w panteonie największych rysowników na świecie. Co jeszcze istotne, na okładce tego zeszytu znajduje się zapowiedź kolejnego – z dwiema opowieściami stricte przygodowymi: „Śladami dinozaurów” oraz „Wyspa zaginionych okrętów”.
