Ze „Spidergedonem” jest jak z walką Gołoty z Brewsterem. Wydarzenie zapowiadano, jako starcie tytanów, że będzie ciężko i dramatycznie, tymczasem całość rozgrywa się tak szybko, że można je puścić w całości w „Teleexpressie”.
W oczach się dziesięcioi
[Carlo Barberi, Christos Gage, Jorge Molina „Spidergedon” - recenzja]
Ze „Spidergedonem” jest jak z walką Gołoty z Brewsterem. Wydarzenie zapowiadano, jako starcie tytanów, że będzie ciężko i dramatycznie, tymczasem całość rozgrywa się tak szybko, że można je puścić w całości w „Teleexpressie”.
Carlo Barberi, Christos Gage, Jorge Molina
‹Spidergedon›
„Spidergedon” to event z 2018 roku, będący kontynuacją „Spiderversum” (u nas dostępny w 3 zeszycie „Amazing Spider-Man” w ramach linii Marvel Now!). Oba dotyczą rasy okrutnych drapieżników tzw. Dziedziczących, którzy żywią się „totemem pająka”, czyli siłą wewnętrzną Spider-Manów z różnych alternatywnych rzeczywistości. W pierwszej części, by ich pokonać Peter Parker z naszego świata poprowadził armię swoich wariacji z innych wymiarów (m.in. Miles Morales, Spider-Man 2099, Spider-Ham, Spider-Punk, Spider-Gwen). Po dramatycznej walce ostatecznie udało się uwięzić Dziedziczących w miejscu, w którym nikomu nie powinni zagrażać.
Jak łatwo się domyślić, sprawa nie jest rozwiązana na zawsze. Superior Octopus, czyli dobrze nam znany, choć nawrócony na stronę dobra, Doktor Octopus, by udowodnić wszystkim, że faktycznie jest lepszą wersją siebie, a także każdego innego superbohatera, postanowił zmodyfikować i sklonować swoje ciało, używając do tego przerobionej przez siebie technologii Szakala (uwaga tu się trzeba skupić – nie chodzi o prawdziwego Szakala, a klona Petera Parkera – Bena Reilly′ego, znanego, jako Scarlet Spider) i Dziedziczących. W ten sposób, nieświadomie otworzył furtkę Morlunowi i jego wygłodniałej rodzince, umożliwiając ucieczkę. Wszystko zaczyna się od początku, a Spider-Mani z równoległych światów ponownie muszą połączyć siły.
„Spiderversum” było dziełem całkiem udanym, wprowadzającym kilka ciekawych wariacji naszego Człowieka Pająka. Spotkało się z tak przychylnym przyjęciem przez fanów, że dało podstawę do stworzenia na jego motywach pełnometrażowej animacji, która otrzymała, całkiem zasłużenie, Oscara. A że Marvel znany jest z wyciskania dobrych pomysłów do ostatniej kropli, było kwestią czasu, kiedy Pająki i Dziedziczący spotkają się ponownie.
Tak, jak poprzednio, „Spidergedon” przygotowano z rozmachem. Poza główną miniserią, której autorem został Christos Gage, event rozbudowano o zeszyty dodatkowe, rozbudowujące wątki lub przedstawiające lepiej bohaterów. W albumie przygotowanym przez Egmont nie zmieściły się wszystkie tego typu odpryski, niemniej otrzymaliśmy większość tych najważniejszych – „Edge of Spider-Geddon”, „Superior Octopus” i „Vault of Spiders”. I śmiem twierdzić, że ostatecznie są one ciekawsze od historii podstawowej.
Bo w zasadzie nie mamy do czynienia z żadną tajemnicą, czy skomplikowanymi wątkami. Po prostu jest gromada wyjątkowo potężnych łotrów, których wykończyć może jeszcze większy oddział Spider-bohaterów. Nawet nie trzeba budować między nimi relacji, ponieważ już się znają z poprzedniej potyczki. Co najwyżej małą atrakcją jest większy wkład w przebieg wydarzeń Milesa Moralesa i Octopusa, którzy wyrośli na liderów opowieści. Reszta to postacie drugoplanowe i przewijające się w oddali tło. Czyli eventowy standard – bohaterów jest dużo tylko po to, by zapchać kadry, ale nie mają wiele do zrobienia. Co prawda są tacy, którzy starają się wyróżnić z tłumu, jak Spider-Punk, Spider-Woman (May Parker), czy Spider-Man vel Norman Osborn, ale nie udaje im się przejąć inicjatywy na dłużej. Ewentualnie przeszkadzają, jak ten ostatni.
Generalnie scenarzysta ma problem z umieszczeniem bohaterów w opowieści. Bazuje na starciach między poszczególnymi Pająkami ale nie potrafi z nich wykrzesać czegoś więcej, niż tylko zabawnej wariacji na znany temat. A i to lepiej robią inni, o czym za chwilę. Sporym problemem jest także całkowite niewykorzystanie Dziedziczących, którzy w żadnym momencie nie wyglądają na tak potężnych, jak się o nich mówi. To raczej zbieranina zaspanych kmiotów z przerostem ego, którym rozmnożeni Parkerowie (i inni) grają non stop na nosie. Christos Gage przez większość czasu stara się budować klimat zagrożenia, rozpisując dialogi o tym, jak to ostatnio Dziedziczący zostali ledwo pokonani i że teraz Pająki mogą nie mieć tyle szczęścia, a tymczasem finał jest tak ekspresowy i naiwny, jak nokaut Gołoty w wykonaniu Brewstera.
Dlatego też ciekawiej, niż podstawowa miniseria wypadają zeszyty ją uzupełniające. Poświęcone są konkretnym wersjom Spider-Mana. Dzięki temu możemy lepiej poznać ich historie i po trosze zrozumieć motywacje. Nie są to wielkie dzieła, ale w przeważającej większości bardzo pomysłowe miniatury, które stanowią beztroską zabawę klasycznym motywem. Widzimy więc Spider-Punka, który z Kapitanem Anarchią (zgadnijcie, kto to, dodam, że ma tarczę z wielkim „A”), którzy warczą z kapitalistycznymi fanatykami Kanga Konglomeratora, Sp//dr, czyli Peni Parker, obsługującą pajęczą zbroję, Spider-duet w osobach bardzo nieletniego Petera i jego wujka Bena, Spider-Mana z sześcioma rękoma, który pod maską skrywa twarz Normana Osborna, mangowego Spider-Mana, który siedzi wewnątrz wielkiego robota i kilku innych. Jednak tym najważniejszym jest Superior Octopus i jego radykalne spojrzenie na eliminowanie przeciwników. Myślę, że z Punisherem stanowiliby niezły duet. A co z podstawowym Spider-Manem, czyli Peterem Parkerem z Ziemi-616 (naszej)? Jest go wyjątkowo mało. Nie bierze bezpośredniego udziału w walce z rodziną Dziedziczących, albowiem musi w pojedynkę zmierzyć się z Morlunem, co zaprezentowano na łamach „Peter Parker: The Spectacular Spider-Man”. Niestety wyraźnie czuć brak tego wątku w omawianym zbiorze. Co zaś się tyczy strony graficznej, to bardzo ciężko ją podsumować. Rysowników pracujących nad tym eventem jest bowiem równie wielu, co Pajęczaków i nie można mówić o jednym, przeważającym trendzie. Rozstrzał stylów jest tak duży, że mamy zarówno typowe marvelowanie (Mike Hawthorne), klimaty cartoonowe (Alberto Alburquerque), mroczne, niedbałe szkice (Tonči Zonjić i Brahm Revel), szczegółową malarskość (Clayton Crain), dziecięcą umowność (Javier Pulido), czy klimaty pseudomangowe (Sheldon Vella). Do wyboru, do koloru. Od samego początku „Spidergedon” nie miał być czymś wybitnym, co zatrząśnie komiksowym światem. To pozycja czysto rozrywkowa, nastawiona nie tyle na prezentację spektakularnych pojedynków z Dziedziczącymi, co na zabawę mitem Spider-Mana. Jeśli zatem podejdziemy do tej pozycji na luzie i bez zbędnych oczekiwań, okaże się ona całkiem przyjemną, niezobowiązującą lekturą.
