Ostatni zbierający regularne (nie spin-offowe) zeszyty album z serii „Fear Agent” nie jest, niestety, tak dobry jak dwa poprzednie. W znajdujących się w nim opowieściach – „Ja kontra ja” oraz „W innym rytmie” – trudno dostrzec tę nieokiełznaną radość, jaka towarzyszyła scenarzyście na początku tworzenia cyklu. Nie oznacza to jednak, że jest kiepski. W czasie lektury na pewno nie raz się uśmiechniecie, a może nawet… wzruszycie.
Tachionowa ropucha über alles
[Tony Moore, Jerome Opena, Rick Remender „Fear Agent #3” - recenzja]
Ostatni zbierający regularne (nie spin-offowe) zeszyty album z serii „Fear Agent” nie jest, niestety, tak dobry jak dwa poprzednie. W znajdujących się w nim opowieściach – „Ja kontra ja” oraz „W innym rytmie” – trudno dostrzec tę nieokiełznaną radość, jaka towarzyszyła scenarzyście na początku tworzenia cyklu. Nie oznacza to jednak, że jest kiepski. W czasie lektury na pewno nie raz się uśmiechniecie, a może nawet… wzruszycie.
Tony Moore, Jerome Opena, Rick Remender
‹Fear Agent #3›
„Fear Agent” Ricka Remendera (między innymi „Kapitan Ameryka”, „Venom”) to komiks, w którym – w kontekście fabuły – nie obowiązują żadne reguły. Nie warto więc oczekiwać od autora stuprocentowej logiki: ktoś kto raz umarł, może niebawem zmartwychwstać albo przybyć z innego, równoległego świata, a potem umrzeć bądź zginąć ponownie. Ludzie okazują się nieludźmi, zatwardziali wrogowie – przyjaciółmi, a istoty uważane za przyjaciół – paskudnymi wrogami. Bohaterowie dowolnie podróżują w czasie – w przyszłość lub w przeszłość, by potem wrócić do teraźniejszości. W którymś momencie można się już pogubić, co jest tak naprawdę rzeczywistością i teraźniejszością. Najważniejsze jednak, że mimo tych wszystkich wolt fabularnych Remenderowi udawało się wiązać ze sobą kolejne wątki, choć szwy bywają niekiedy wyjątkowo grube.
W Polsce „Agent Strachu” – tytuł jest jednocześnie funkcją pełnioną przez głównego bohatera, kosmicznego obieżyświata Heath(row)a Hustona – ukazuje się w zbiorczych woluminach, zbierających po dwie (złożone z kilku zeszytów) historie. W pierwszym albumie opublikowano „
Wtórny zapłon” (2005) i „
Moją walkę” (2006), w drugim – „
Ostatnie pożegnanie” (2007) oraz „
Miażdżącą krytykę” (2008), natomiast w trzecim „Ja kontra ja” (2010) i „W innym rytmie” (2012). Spośród tych trzech opasłych tomów najsłabiej wypada ostatni, co jest o tyle smutne, że – jak mawiał klasyk polskiej polityki – prawdziwego mężczyznę (w tym wypadku scenarzystę) poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. A koniec tej opowieści wypada – na tle wcześniejszych perypetii Hustona – blado.
To, co świetnie sprawdzało się przez cztery opowieści – za sprawą napędzających je nieskrępowanej zabawy, mnóstwa przemocy, jak również niewybrednego humoru – w którymś momencie musiało się przejeść. Co najbardziej zaskakujące, w pierwszej kolejności przejadło się chyba samemu Remenderowi. Najbardziej w „Ja kontra ja” i „W innym rytmie” brakuje bowiem świeżości pomysłów i zwyczajnej radości z wykonywanej pracy. Zapewne mając już dość Hustona, scenarzysta myślał o tym, jak w miarę zgrabnie zakończyć całą serię, a żeby to zrobić, nie chciał rozbudowywać stworzonego wcześniej uniwersum – nie pojawiają się więc żadne nowe czy śmiałe koncepty, wracają za to dobrze już znani bohaterowie, niekiedy tylko w nowym entourage’u. Heath(row) w zasadzie po raz kolejny przeżywa to samo; znów na jego drodze stają Tetaldianie, Dresseńczycy i Zerińczycy.
Jedyne zaskoczenie, jakie spotyka Hustona (i tym samym czytelników) to kolejne odwrócenie sojuszy. Powtarzam: kolejne, co sprawia, że czytając następne tomy po wielomiesięcznej przerwie, łatwo pogubić się w obecnym układzie sił. Jeżeli uznamy, że czas rzeczywiście jest pojęciem względnym, to tym bardziej względnym jest dla Heath(row)a, który nigdy nie ma pewności, w jakiej epoce i w jakim świecie wyląduje. A kiedy już do niego trafia, nie może wiedzieć, czy to świat realny czy stworzony w sposób sztuczny. Aż dziw, że mając za sobą tyle perturbacji, Agent Strachu jeszcze nie zwariował; każdy inny człowiek na jego miejscu już dawno popadłby obłęd. Choć może akurat w jego przypadku skutecznym lekarstwem okazał się… alkohol, od którego – czego dowiedzieliśmy się już na samym początku serii – nie stronił.
Sądzę, że docierając do ostatniej planszy „W innym rytmie”, Rick Remender wydał z siebie ogromny odgłos ulgi. Udało mu się pozamykać najważniejsze wątki, mniej lub bardziej logicznie powyjaśniać to, co jeszcze wyjaśnienia wymagało – i w miarę godnie, aczkolwiek bez fajerwerków pożegnać z wiernymi czytelnikami. Dobrze też, że przez kolejne lata nie uległ pokusie, aby serię reaktywować – prawdopodobnie taka próba byłaby z góry skazana na porażkę. Chyba że wziąłby się za to zupełnie inny scenarzysta, który odczytał cały ten świat na nowo, a Hustonowi uszył całkiem nowy garnitur. Ale nie gdybajmy. Jeśli „Fear Agent” – jako projekt – miał zostać zamknięty, dobrze, że stało się to w tym właśnie momencie. Chociaż można spodziewać się jeszcze jednego tomu, który, kto wie, może okazać się ciekawszy od tego – zbiera on bowiem rozgrywające się w uniwersum „Agenta Strachu” historie stworzone przez różnych autorów.
Ach, nie wspomniałem jeszcze o stronie graficznej albumu. Ale też wiele nowego do tego, co zostało już napisane przy okazji omawiania poprzednich tomów nie dodam. Do pracującego przy serii od początku Tony’ego Moore’a dołączył tym razem jeszcze wspomagający go przy pracy nad „W innym rytmie” Mike Hawthorne. Moore zadbał o to, aby zachować wizualną spójność z poprzednimi epizodami, Hawthorne zaś podporządkował się jego wizji, nie odciskając na „Fear Agent” własnego piętna. Zresztą zapewne nikt – włącznie z wydawcą – tego od niego nie oczekiwał. Mimo to ostatnią historię zapamięta się na dłużej z dwóch powodów: w pamięć zapada na pewno wizerunek podstarzałego Heath(row)a Hustona, który przypomina nieco filmowego „Snake’a” Plisskena z „Ucieczki z Nowego Jorku” (1981) oraz „Ucieczki z Los Angeles” (1996) Johna Carpentera, lecz najbardziej rozbrajająco i tak wypada… tachionowa ropucha – główny oręż w walce z Tetaldianami.
