„Dzieci i potwory” – drugi tom „Lucyfera” Mike’a Careya – w niczym nie ustępuje swojemu poprzednikowi. I choć powstał przez pączkowanie, jako produkt uboczny „Sandmana”, pod pewnymi względami udało mu się nawet przebić pierwowzór Neila Gaimana. Przede wszystkim dlatego, że ma wyrazistszego bohatera. Ale czy to może dziwić, skoro pierwszoplanową postacią komiksu jest sam Diabeł?
Oswajania Lucyfera ciąg dalszy
[Mike Carey, Peter Gross, Ryan Kelly, Dean Ormston „Dzieci i potwory” - recenzja]
„Dzieci i potwory” – drugi tom „Lucyfera” Mike’a Careya – w niczym nie ustępuje swojemu poprzednikowi. I choć powstał przez pączkowanie, jako produkt uboczny „Sandmana”, pod pewnymi względami udało mu się nawet przebić pierwowzór Neila Gaimana. Przede wszystkim dlatego, że ma wyrazistszego bohatera. Ale czy to może dziwić, skoro pierwszoplanową postacią komiksu jest sam Diabeł?
Mike Carey, Peter Gross, Ryan Kelly, Dean Ormston
‹Dzieci i potwory›
Neil Gaiman nie tylko pobłogosławił twórców „Lucyfera”, oddając im na własność stworzoną przez siebie postać, ale nawet – po publikacji pierwszych zeszytów – przyznał, że komiks spełnił jego oczekiwania. Lepszej rekomendacji dzieło Mike’a Careya (scenariusz) oraz Petera Grossa, Ryana Kelly’ego i Deana Ormstona (rysunki) doczekać się chyba nie mogło. Pochwały autora „Sandmana” nie były zresztą tylko czczą kurtuazją.
„Diabeł na progu” zachował bowiem wszystkie atuty pierwowzoru – wyrazistego bohatera, niepowtarzalny mroczny klimat, nutkę nostalgii i wreszcie fabularną nieprzewidywalność, która sprawiła, że do ostatniej planszy czytelnik nie spodziewa się, czym uraczy go scenarzysta. Tom drugi – „Dzieci i potwory” – jest pod tym względem równie udany. Złożyły się nań dwie dłuższe opowieści: „Dom o komnatach bez okien” oraz historia tytułowa, nawiązująca zresztą bezpośrednio do epilogu pierwszego tomu, czyli nowelki „Zrodzona z umarłymi”.
W pierwszym tomie poznaliśmy Lucyfera znudzonego nieco odwieczną walką między Dobrem a Złem. Porzuciwszy piekło, Gwiazda Zaranna rozpoczął karierę biznesowo-gastronomiczną, otwierając w Los Angeles (Mieście Aniołów) bar o znaczącej nazwie „Lux” („Światło”). Jak się jednak okazało, ta przedwczesna emerytura przerwana została przybyciem boskiego posłańca – anioła Amenadiela. Ten zaś złożył Lucyferowi pewną intratną propozycję. Czy mógł wówczas przewidywać, że władca Piekieł, ponownie zasmakowawszy wyrafinowanej i tradycyjnie dwuznacznej moralnie gry, postanowi powrócić na arenę i odzyskać dawną moc? Ponoć władza jest afrodyzjakiem działającym z niesamowitą siłą, chciałoby się rzec – w sam raz dla Diabła… „Dom o komnatach bez okien” jest właśnie historią powrotu Lucyfera do dawnej świetności. Pewnego dnia porzuca on swój ziemski interes, bramę między światami, znajdującą się w piwnicy baru, zostawiając pod opieką oddanej sobie demonicy Mazikeen, i udaje się do piekła japońskich bogów, aby od bogini-matki Izanami odebrać swoje, pozostawione niegdyś w swoim piekle, anielskie skrzydła. Na obcym terenie Niosący Światło jest niemal bezbronny – pokusa, by pozbyć się konkurencyjnego władcy Piekieł, będzie więc dość spora. Szybko się jednak okaże, że o sile Lucyfera decyduje wcale nie broń ani tajemna siła, ale przede wszystkim inteligencja i spryt.
Opowieść tytułowa z kolei to prawdziwy fabularny majstersztyk. Ilość rozwiniętych w niej i wzajemnie przeplatających się motywów jest tak duża, że nawet krótkie streszczenie intrygi wydaje się niezwykle karkołomnym zadaniem. Dość powiedzieć, że akcja obraca się wokół strzeżonej przez Mazikeen bramy – wrót do innego świata – o którą, pod nieobecność Lucyfera, rozegra się bezpardonowa wojna. Wezmą w niej udział bogowie, demony, a nawet zastępy niebieskie pod wodzą ciągle depczącego Gwieździe Zarannej po piętach Amenadiela. Trup ściele się gęsto, co musi oczywiście rodzić podstawowe pytanie: Dokąd prowadzi otwarta przez Lucyfera brama, skoro tylu gotowych jest poświęcić życie dla zdobycia kontroli nad nią?… Szkatułkowa budowa „Dzieci i potworów” wciąż otwiera przed nami nowe wątki – stąd wielość postaci i liczne nawiązania do wcześniejszych historii. Niekiedy można się w tym wszystkim pogubić. Wystarczy jednak cierpliwość i odrobina koncentracji. Dotarłszy do końca opowieści, zdołamy wszystkie klocki ułożyć na właściwe miejsce. I dopiero wtedy dostrzeżemy maestrię Careya.
Wielką zaletą serii jest wielowymiarowość głównych postaci. Choć pewnie znajdą się i tacy, którzy zarzucą scenarzyście moralną ambiwalencję. Lucyfer nie jest bowiem jednoznacznie zły, tak samo jak i służący Niebu Amenadiel nie jest jednoznacznie dobry. W komiksie Careya – podobnie zresztą było również w „Sandmanie”, chociaż chyba nie aż w tak dużym stopniu – Zło nieustannie miesza się z Dobrem i na odwrót. Niekiedy trudno orzec, który z bohaterów po której stronie barykady się znajduje. Ale czy w prawdziwym życiu jest inaczej? Z tego punktu widzenia należałoby uznać „Lucyfera” za komiks realistyczny, co oczywiście byłoby pewnym nadużyciem. Z realizmem ma on jednak niemało wspólnego, gdyż uosabia rzeczywiste ludzkie obawy, strachy i tęsknoty. Bo czym innym jest postępowanie kapłanki Eriszad, jak nie dążeniem do eutanazji? A jak nazwać postępowanie Sandalfona, jak nie próbą połączenia zapłodnienia in vitro z klonowaniem? Czy nie o te właśnie sprawy trwa od kilkunastu miesięcy gorący spór polityczno-etyczno-religijny w naszym kraju? Przynajmniej jednego można jednak być pewnym – żadna ze stron konfliktu nie posłuży się w sporze „Lucyferem” jako argumentem.
Strona graficzna niczym specjalnie nie zaskakuje, ale wciąż trzyma wysoki poziom, podążając śladem wyznaczonym przez twórców „Sandmana”. Gross, Kelly i Ormston zadbali jednak o różnorodność: w zależności od wątku zmienia się nie tylko sposób rysowania, ale również kadrowania. Kreska bardzo realistyczna (sceny miejskie w Los Angeles, postać Lucyfera) płynnie przechodzi w fantastyczne wizje, które wywieść można od klasyków powieści gotyckich (demony, sceny w piekle). Zmienne plany natomiast dodają całej opowieści dynamiki, co idealnie współgra z szybko rozwijającym się wątkiem sensacyjnym. Generalnie można odnieść wrażenie, że Carey – konstruując fabułę „Dzieci i potworów” (w większym) oraz „Domu o komnatach bez okien” (w mniejszym stopniu) – założył sobie odgórnie: w porównaniu z „Sandmanem” nieco mniej filozofowania, a więcej akcji! Co zresztą nieźle się sprawdziło. Byłoby jednak dobrze, gdyby w kolejnych tomach ten pierwiastek opowieści nie wypchnął całkowicie na margines rozważań filozoficzno-etycznych.
