Lektura „Szpinaku Yukiko” Frédérica Boileta przypomina mi nieco konsumpcję zestawu maki w pewnym sushi barze w centrum handlowym niedaleko mojego domu. W skład takiego zestawu wchodzi kilkanaście maki (małe, walcowate kawałki ryżu owinięte w wodorosty i z kawałeczkiem rybki albo rzepki w środku), szczypta wasabi, marynowany imbir i sos sojowy. Wszystko to w trzeszczącym opakowaniu i konsumowane w wielkim pośpiechu. Skąd ta śmiała metafora – zaraz wytłumaczę.
Robert Wyrzykowski
Dziennik flirtu
[Frederic Boilet „Szpinak Yukiko” - recenzja]
Lektura „Szpinaku Yukiko” Frédérica Boileta przypomina mi nieco konsumpcję zestawu maki w pewnym sushi barze w centrum handlowym niedaleko mojego domu. W skład takiego zestawu wchodzi kilkanaście maki (małe, walcowate kawałki ryżu owinięte w wodorosty i z kawałeczkiem rybki albo rzepki w środku), szczypta wasabi, marynowany imbir i sos sojowy. Wszystko to w trzeszczącym opakowaniu i konsumowane w wielkim pośpiechu. Skąd ta śmiała metafora – zaraz wytłumaczę.
Frederic Boilet
‹Szpinak Yukiko›
Historia przedstawiona w „Szpinaku Yukiko” na pierwszy rzut oka wydaje się cholernie prosta. Bo właściwie taka jest.
On – francuski rysownik w średnim wieku, od dłuższego czasu mieszkający w Japonii. Alter ego autora komiksu, nawet wygląda tak jak on (dla własnej wygody będę więc nazywał go „Fredem”). Facet wyśmienicie posługuje się językiem japońskim, chociaż od czasu do czasu zdarzają mu się przeurocze wpadki lingwistyczne na gruncie wymowy (jak ta z tytułowym „szpinakiem”). No i przy okazji jest strasznie romantycznym gościem, czemu wielokrotnie daje dowód.
Ona – ładniutka Japonka z charakterystycznymi śladami krost po ospie na czole (które zdają się bardzo kręcić Freda). W sumie przez cały komiks nie za dużo się o niej dowiadujemy – poza tym, że z automatu staje się muzą Francuza, co ją chyba do pewnego momentu mocno przeraża.
On się napala, ona ma już innego, a raczej chciałaby mieć, ale go jeszcze nie ma. On nie daje za wygraną, ona się zgadza na dziesięciodniową próbę – bo wtedy do tego drugiego przyjeżdża narzeczona z Brazylii (ach, ta japońska moralność). Dziesięć dni upływa im na wspólnych wypadach, interakcjach ze znajomymi, całej masie romantycznych drobiazgów… I na seksie. Przede wszystkim na seksie, bo seks wypełnia znaczącą część tego komiksu.
Chyba nie będzie gigantycznym spoilerem, jeżeli napomknę, że i tak z tej mąki chleba nie będzie, bo babsku wciąż siedzi w głowie ten tajemniczy Horigichu. No i Fredowi nie pozostanie nic innego niż trzaśnięcie drzwiami… a dokładniej ich zdecydowane zasunięcie, bo w końcu znajdujemy się w Japonii.
Tematem komiksu jest flirt pomiędzy Francuzem a Japonką, o którym z góry wiadomo, że nigdy nie wyjdzie poza tę fazę, co nie umniejsza faktu, że miejscami jest naprawdę bardzo sympatycznie, a feromony pracują na najwyższych obrotach. Zaś w nieco ogólniejszym zarysie można próbować (jak się chce) odczytywać tę opowieść jako zderzenie kultury europejskiej z dalekowschodnią, próbę znalezienia wspólnej płaszczyzny porozumienia, wzajemnego odkrywania się pomimo przepastnych różnic… Ale ponieważ o tym napisali już mądrzejsi ode mnie, to ja nie będę. W zasadzie ten komiks sam w sobie jest takim zderzeniem. Owocem romansu francuskiej tradycji komiksowej i japońskiej mangi, zrodzonym z dwóch bardzo silnych rodziców z bogatą przeszłością. Co więcej, owo dziecię stworzyło podwaliny dla nowego nurtu, zwanego „nouvelle manga” – czyli takiej bardziej zeuropeizowanej mangi (mocno spłycając sprawę), chętnie rysowanej od czasów premiery „Szpinaku” na obydwu krańcach komiksowego globu.
Dzieło Boileta ma parę fajnych patentów, nieczęsto spotykanych podczas lektury komiksu, jak np. przedstawienie prawie całej akcji z perspektywy głównego bohatera. Albo wplecenie w nić fabuły aktu tworzenia komiksu, który właśnie czytamy, zarówno dopiero co powstającego na kartach notatnika, jak i obrabianego na ekranie komputera. To takie smaczki w stylu sosu sojowego albo marynowanego imbiru do mojego supermarketowego zestawu maki. Autor ten swoisty reportaż skonstruował z kilkunastu niby odrębnych epizodów, co przywiodło mi na myśl owe nieszczęsne maki, niby oddzielne, ale składające się jednak na pełną całość. Zaś sceny erotyczne spełniają tu rolę pikantnego chrzanu wasabi.
Dlaczego zatem opakowanie, w którym dostałem swój pospiesznie skonsumowany zestaw maki, tak podejrzanie trzeszczy? Razi mnie trochę bliżej nieokreślona sztuczność w wykonaniu tego dzieła – na tyle, że po pierwszej lekturze „Szpinak” nie zrobił na mnie większego wrażenia. Sprawa od początku wygląda na przegraną, czego Fred zdaje się byc świadomym – a jednak tak pro forma, trochę bez emocji, próbuje przełamywać dystans, jaki wytworzyła Yukiko. Przynajmniej spędza chłopak miło czas. Co do technikaliów – trochę wkurzała mnie czcionka w dymkach, poza tym do dziś zachodzę w głowę, na ile część rysunków w komiksie to rysunki, a na ile sprytnie przerobione zdjęcia. Niektóre kadry to absolutne mistrzostwo rysunkowe Boileta, część jednak jest tak realistyczna, że wręcz fotorealistyczna – z naciskiem na „foto”. Właściwie to nie powinna być dla mnie żadna wada, bo sam jestem orędownikiem częstszego wykorzystywania aparatu fotograficznego jako narzędzia w tworzeniu komiksów… Ale w tym przypadku jakoś mnie to irytowało. Co do pośpiechu – jakoś tak wyszło, że za pierwszym razem komiks łyknąłem w tempie ekspresowym, w czym pomogły częste sceny erotyczne, których się bądź co bądź nie czyta, a za stary już jestem, by je oglądać jakoś bardzo długo – chociaż ja już tak mam, że komiksy czytam generalnie dość szybko, o ile nie mają paruset stron i malutkiej czcionki. I bogatej warstwy dialogowej.
Jednak po ponownej, parokrotnej lekturze uznać mogę, że to wcale niezła rzecz jest. Ten komiks to trochę dzieło pokroju „Między słowami” Sophii Coppoli. Takie rzeczy albo człowieka mocno ruszają, albo zupełnie nie tykają. Mnie poruszyło tak średnio (a film z Murrayem bardzo lubię) – spoko rzecz, ale definitywnie nie mój TOP 10 przeczytanych komiksów.
